Grzebiąc w starociach znalazłem swój wpis. Pochodzi z forum GoldenLine.
25.06.2011, 08:44
Nie piszę tu swoich przemyśleń (które za to zapisuję gdzie indziej), bo fatalnie się dyskutuje z ludźmi, którzy odpowiadają fochami zamiast argumentami. Także i tu.
Staram się od samego początku zrozumieć istotę survivalu. Bo w ogóle staram się więcej rozumieć niż jedynie skład chemiczny, strukturę konstrukcyjną, przeznaczenie i historię młotka. Moje wszelkie podziały „nazewnicze” wzięły się z obserwacji ludzi i z tego, jak nazywają, to co robią. Stąd te różne survivale leśne — zupełnie jak „śróddzidzie przeddzidzia śróddzidzia” (mam nadzieję, że to porównanie zadowoli mniej wybrednych).
Ja mam jednak podejście nie kowala, który bez rozważań chwyci młot tam gdzie trzeba, tylko chirurga, który lata uczy się, żeby wiedzieć jak otworzyć, gdzie precyzyjnie ciąć i jak zamknąć. I żeby pacjent żył. I żeby nie narzekał…
Kowalowi ogląd jego młota wystarczy — mnie nie.
Bo przyglądam się nie tyle survivalowi, co ludziom.
Robię to, bo pracuję od zawsze z ludźmi. Bo survivalem wprowadzam ich na uczciwą drogę, leczę z nienawiści do rodzonego ojca, pomagam zrozumieć burzliwe układy z rodzonym dzieckiem, zrezygnować z samobójstwa…
Dlatego oglądam dokładnie i używam mikroskopu.A ludzi survivalu dzielę już na tych, co go robią dla siebie, na tych co nie wiedzą po co, i na tych co go robią dla innych. I dlatego dyskusje ludzi zajmujących się survivalem dla zauważania siebie samego jako magika od ognia i noża, i z ludźmi, co survival uznali nie tylko za własną magiczność i przyjemność — idą innymi kanałami. I to jest fajne. I dlatego właśnie można się z tego pośmiać i uważać wszystkich innych za niepoukładanych… I w to wierzyć.
Cytat: „Nie kłóćmy się więc o nazwy — jak mawiał T. Kotarbiński — tu nie o nazwy chodzi, lecz o to, czym się zajmujemy.”