Wyprawa Trzech i Jednej

To miała być wyprawa z gruntu survivalowa. Od samego początku. Plany były takie, że ruszamy w trójkę, a każdy jest odpowiedzialny sam za siebie. Żadnego holowania kogoś na plecach, gdyż np. źle utrafił z wagą plecaka.
No i z nami jedzie Mayka.

Trapper zaplanował tak:

• każdy targa na grzbiecie swój dobytek i niech nie gdera potem, że czegoś nie zabrał lub ma wszystkiego za wiele — „… bo ja biorę 5 litrów bigosu” powiedział Trapper
• jedziemy dłuuugo pociągiem, wysiadamy na malutkiej stacji w głuszy leśnej, pociąg odjeżdża i tu zaczyna się dopiero jazda, a właściwie marsz, bo do miejsca przewidzianego jako biwak jest 8 kilometrów
• wracamy 4 dni później… jeśli dożyjemy

Dzień pierwszy

Dzień wcześniej zaproponowałem, że możemy pojechać moim samochodem. Mayka od razu usadowiła się w samochodzie u stóp Trappera. Fredi dołączył do wyprawy w Skierniewicach. Jechaliśmy na północny wschód. Tylko wcześniejsza godzina wyjazdu („bo wcześniej będziemy”) zapobiegła zaduszeniu mnie przez Trappera. Przez pół drogi prychał, bo cały romantyzm długiej podróży, by na końcu wprost z wagonu znaleźć się w dziczy — diabli wzięli! Jazda koleją miała przypominać chyba tę z filmu Jarmusha „The Dead Man” — długa podróż prawie w nieznane, a po opuszczeniu pociągu, zamiast nowego życia, jego ostatnie pozory… Mieliśmy być około 450 kilometrów od domu. Oprócz Trappera żaden z nas nie znał tych miejsc. Trapper gdzieś w pobliżu spędził kawał swego dzieciństwa.

Samochodem wjechaliśmy do lasu, samochodem podjeżdżaliśmy do miejsc, które wydawały nam się kuszące dla bytowania. Trapper prychał cały czas: „Survival… cholera!” Wreszcie wymógł na wszystkich, że z chwilą opuszczenia wozu, nikt się nawet do niego więcej nie zbliży. Tymczasem Natura była dla mnie życzliwa.

Okazało się, że wcześniejszy przyjazd pozwolił nam zdążyć z przygotowaniem noclegu przed zmrokiem.
Punkty dla mnie!

Wreszcie zapakowaliśmy na grzbiet plecaki. Ja niosłem w ręce plastikową torbę z zakupami zrobionymi w Augustowie (chleb, konserwy). Ileż Trapper się naprychał! Fredi — prosiak — dołączył do niego w naśmiewaniu się ze mnie. Przerwałem ich szyderstwa wyjmując aparat fotograficzny. Wiadomo, że każdy przystojniak, a do tego macho i strongman, bezwiednie rozluźnia się na widok obiektywu…

Wreszcie miejsce pobytu zostało wybrane. Świeciło słoneczko, ale od zamarzniętego jeziora nieźle powiewało, co czyniło temperaturę powietrza bardziej zimową. Sądzę, że nasze ciała odbierały ją jako około minus 5-7°C. Dało się to przeżyć, zwłaszcza podczas pracy, którą trzeba było wykonać. Tego dnia, od samego południa, każdy z nas chodził po lesie i szukał materiału do zbudowania swego legowiska. Takie było pierwsze zadanie: przygotować sobie legowisko. Zastosowaliśmy zasadę — każdy przygotowywał tylko swoje miejsce do spania. Nie da się ukryć, że popełniony tu był błąd. Nie będę w tym momencie wyjaśniał jego przyczyny, ważne, że był. Moje widzenie survivalu ma za najważniejsze myśli, że:

• jeśli jestem sam i sam muszę umieć myśleć o swoim przetrwaniu, to często ważniejsze od szczegółowej wiedzy (ujętej w punktach jak w poradniku), jest posiadanie umiejętności myślenia scalającego wszelkie okoliczności na swoją korzyść
• jeśli jestem z kimś, to zadaniem pierwszoplanowym jest określenie sposobu przetrwania, własnych kompetencji i szybki podział zadań, musi też nastąpić wyłonienie przewodnika-koordynatora działań

Błąd implikował wszelkie dalsze wydarzenia, które jednak nie wpłynęły negatywnie na nasze dobre samopoczucie. Nie wpłynęły, bo… nie byliśmy w sytuacji ekstremalnej. Aczkolwiek mróz tężał.

Kiedy już mieliśmy gdzie spać, można było przystąpić do zadania drugiego: przygotować opał na całonocne ognisko i rozpalić je. Składa się ono z czterech punktów:

• rozpoznanie najbliższego terenu jeśli chodzi o zasoby
• zebranie opału
• rozpalenie ognia
• podtrzymywanie ognia — ciągłe zbieranie opału

Brak współpracy spowodował, że działaliśmy trochę bez rozeznania i zdarzało się, że szło się tylko po to, aby stwierdzić, że któryś z nas tę część lasu ogołocił już z opału. Długo chodziliśmy wśród drzew i próbowaliśmy wywlekać spod śniegu sosnowe i świerkowe gałęzie. Innych drzew w zasadzie tu nie było. Gałęzie były przymarznięte do gruntu i najczęściej trzeba było dwóch ludzi, żeby taką wyrwać. Pracowaliśmy siekierkami. Fredi mądrzył się, że nie ma to jak rąbanie nożem. Próbowałem mu to wyperswadować, ale bez skutku. Biedak… Natura była podła: jego prześliczny nóż nagle wyszczerbił się potężnie — skruszał na mrozie (faktycznie koło minus 15°). Zaś Fredi nagle pokochał siekierkę!

Obserwowałem reakcje swojego ciała. Ręce grabiały. Stały się jakieś niezdarne i jakby opuchnięte. Cieszyłem się, że przed wyjazdem obciąłem paznokcie (byłem przewidujący — znowu punkt dla mnie), bo w razie zadarcia któregoś, chyba bym odkroił sobie cały palec w tych warunkach.

Dzień drugi

Rankiem każdy obudził się „u siebie”. Trapper przenocował osłonięty wiatą, na kilku alumatach, karimacie, przykryty śpiworem i kocem. Fredi przygotował sobie łoże z kilku warstw gałęzi i miękkiej „świerkowej pościeli”, na to położył karimatę i wpełznąwszy do śpiwora przykrył się brezentową płachtą.

Spędziłem pierwszą noc w jednoosobowym i jednopowłokowym namiocie „Komandos”. Jednym z moich celów było sprawdzenie tego modelu w warunkach zimowych. Pod podłogą umieściłem warstwę świerkowych gałązek. Jak się później okazało — za cienką. Mogła okazać się ona nie tylko nieprzyjemną, ale i groźną. Jednak jedynie dokuczyła mi budząc kilka razy z powodu poczucia, że śpię na kamiennej, zimnej posadzce. Bok namiotu od strony wiatru obłożyłem gałęziami, aby zahamować prądy powietrzne wbijające się w boczne wywietrzniki namiotu. Dwa cienkie letnie śpiwory jeden w drugim (mumia — w kołdrze) ratowały sytuację wespół z alumatą i karimatą.

Wszyscy spaliśmy w ubraniu. Trapper leżał w swojej gawrze w butach. Ja… buty zdjąłem, ale miałem z nimi poważny problem, bowiem pozostawiłem je na zewnątrz, przykryte tylko przed śniegiem. Długo czekałem, aż dadzą się obuć, tak były sztywne.

Od rana rozpoczęliśmy kolejne inwestycje. Kiedy już każdy miał zapewnione schronienie, można było przystąpić do zadania trzeciego: scalenia i udoskonalenia budowli obozowej. Istniejącą już trapperową wiatę połączyłem wespół z Fredim z nową, podobną, a razem utworzyły coś na kształt litery V ustawionej dziobem ku wiatrowi.

Później powstał w naszym gronie zarzut, że można było przecież pokazać zastosowanie jakiegoś innego modelu wiaty. Taki wniosek również był wynikiem braku pierwszej istotnej decyzji — wyłonienia kierownika prac. W efekcie trzech survivalowców, każdy o innych doświadczeniach, innych wymaganiach, innym sposobie „oddzielania spraw ważnych od spraw ważniejszych” — znalazło się bardziej w sytuacji „wyścigu szczurów”, czyli dążeniu do tego, kto i w czym pokaże coś bardziej efektownego. Szczęśliwie tendencja ta została w porę zahamowana, powiedzmy… czyjąś powściągliwością. Jest to zresztą jedna z najbardziej drażniących mnie rzeczy — ranking survivalowców!

Tymczasem druga część wiaty w zasadzie musiała być kontynuacją pomysłu już zastosowanego. Uzasadniały to nie tyle względy estetyczne czy brak pomysłowości, co kierunek i siła wiatru, oraz rodzaj zagospodarowania wnętrza. Pół dnia zeszło na zbieranie materiału oraz budowę. Drugie pół dnia, to było zbieranie drewna na ognisko. W przerwach staraliśmy się coś zjeść.

Wieczorem — przed położeniem się do snu — rozpoczął się spór na temat spania w butach. Trapper przekonywał, że warunek ten jest istotny dla „bycia gotowym” w razie konieczności pojęcia jakiejś nocnej akcji, z przymrużeniem oka zaś kładł on nacisk na… odsikanie się. Fredi był podejrzliwy, zatem wysunął zarzut, że widocznie Trapper musi często wstawać. Podkreślał natomiast konieczność odpoczynku nogi i wygodę snu. Nie mogłem nie przyznać mu racji, ale przecież i Trapper mówił sensownie. Postanowiłem sprawdzić.

Dzień trzeci

Noc spędziłem w butach. Były to jednak inne buty niż te, w których przyjechałem. Pierwsze były butami o typowym w Polsce uniwersalnym karbowaniu podeszwy, typu wojskowego („spadochroniarskie” — nazwał je Fredi). Drugiego dnia łażenia po śniegu (rano było chyba około 0°C) nabrały nieco wilgoci i poczułem, że skarpety mam lekko wilgotne. Drugie buty — przywiozłem je ze sobą dla przetestowania — nosiły nazwę „Survival”, były wysokie prawie aż pod kolana. Zespolony z cholewą język był wzmocniony i chronił piszczel przed urazami. Buty prawie w ogóle nie zginały się w stawie skokowym — były sztywne jak kalosze. Nie przeszkadzało to w kręceniu się po lesie (zdecydowanie nie było to obuwie przeznaczone do marszu), było natomiast nieco uciążliwe przy klękaniu do pracy przy gruncie. Buty te czyniły, że kładąc się w nich do spania czułem się jak Robocop: jakaś mechaniczna siła we mnie tkwiła.

Druga noc w butach nie była jednak taka piękna — zawiązane, zawilgotniałe wewnątrz buty zaczęły się pęcznieć pod wpływem ciepła w śpiworze. Obudził mnie wkrótce natrętny ból stopy. Potem zaczęła boleć druga. Starałem się szybko zasnąć, by nie czuć boleści, ale gdzie tam! Wreszcie podjąłem decyzję.

Czemu akcentuję decyzję, a nie — najnormalniejsze zzucie? Ponieważ nie była to jedna jedyna czynność. Cała operacja oznaczała najpierw rozpięcie suwakiem jednego śpiwora, wydostanie się zeń, otworzenie drugiego śpiwora, wydobycie nóg, rozwiązanie kilometra sznurowadeł, zdjęcie butów… potem wsunięcie się do splątanego śpiwora, mozolne zaciągnięcie opornego suwaka, wsunięcie się do drugiego śpiwora i dramatyczne starania, by poradzić sobie z zaciągnięciem ekspresu. A zimno kąsało dość konkretnie. Druga faza operacji trwała… 15 minut. Było to w środku nocy, w ciemnościach — tragedia! Za to później spało mi się wspaniale.

Trapper rano zarzucił mi popełnienie błędu, że nie spałem tak jak on, przykryty rozłożonym kocem i śpiworem, ale byłem zakutany, zapięty w dwa śpiwory. Jego zdaniem w sytuacji realnego zagrożenia ze strony dzikich zwierząt bądź ludzi, miałoby to ogromne znaczenie. Jestem jednak zdecydowanym zmarzlakiem (za to upały znoszę rewelacyjnie) i jeśli rzeczywistość mnie nie gniecie, nie będę sobie odmawiał odrobiny komfortu. Nie jest to wcale żart lub zaniechanie idei survivalu. Konkretne okoliczności często — zwłaszcza u człowieka trenującego zmiany warunków — wpływają na specyficzne przystosowanie psychofizjologiczne. Wielokrotnie zdarzało mi się, że reakcje mego organizmu, których zazwyczaj spodziewałbym się, nie występowały w uwarunkowaniach „nacisku za strony natury”. Na to bytowanie wyjechałem np. z mocnym bólem gardła, który nagle mi przeszedł.

Odzież

Ubranie utrudniało poruszanie się. Ja chodziłem w swoim typowym ubraniu, jednak na wierzch miałem założoną jeszcze jedną kurtkę (goretexową, używam jej latem, gdy pada i jest chłód), na spodnie — polarowy dres. Utworzyła się na mnie warstwa odzieży, która w sumie nie pozwalała na bycie zwinnym. Zasada stosowania ubierania wielowarstwowego jednak przeważała zdecydowanie nad, rzadko na szczęście stosowaną, zasadą ubierania się w odzież grubą. Rękawice miałem jednopalczaste (łapawice) i głównie w nich pracowałem przy zbiórce drewna. Od czasu do czasu musiałem jednak je zdejmować do drobniejszych robót, a w efekcie szybko doznawałem bólu w palcach, a wtedy okazywało się, że stają się kompletnie nieprecyzyjne w działaniu. Momentami pojawiał się chwilowy ból palców u nóg — na skutek stania. Zawsze przestrzegam jednak reguł dobierania obuwia i noszę buty o cały numer większe. Powietrze w czubkach tworzy warstwę ochronną. Temu towarzyszą dwie skarpety: bawełniana-cienka i wełniana-gruba. Czapkę zdjąłem tylko raz — do fotografii. Nawet spałem w niej. Głowa jest najbardziej chronioną przez ustrój częścią ciała, zatem gdy chłód, tu wędruje całe ogrzewanie — odsłaniając głowę dramatycznie tracimy ciepło.

Jedzenie i jego efekty

Jedzenie było zdarzeniem bardzo oczekiwanym. Twierdzenie, że zimą nadzwyczaj ważne jest dostarczanie kalorii organizmowi, jest banałem. Ciało traciło dużo energii poprzez nieustanne przebywanie w niskiej temperaturze, a nie było do tego przyzwyczajone… w stałym towarzystwie kaloryferów. Ubywało też kalorii na skutek intensywnej pracy leśnej. Ruch sam w sobie wymaga zużywania materiałów energetycznych, tu jednak znaczny wzrost temperatury ciała skutkował rozpinaniem kurtek i ulatywaniem drobinek ciepła gdzieś w atmosferę. Należało się ratować.

Zwykle jadam dość nietypowo. Rano herbata-dwie, śniadanie niewielkie i raczej późnawo, potem solidny obiad, niezła kolacja 3-4 godziny przed snem (zwykle chodzę spać o 1-2 w nocy). Nic mi się tutaj nie zmieniło… w tym schemacie. Herbatę słodziłem miodem. Pomiędzy posiłkami pogryzaliśmy czekoladę, wafelki czy inne słodkości. Natomiast jadło z kociołka było tłuste. Zdecydowanie. Jeżeli bowiem cukry dostarczają energii szybkiej (zwłaszcza cukry proste, jak w miodzie), to tłuszcze są energii zapasem — dłużej są trawione i przetwarzane.

Odkryciem było dla mnie stwierdzenie — pokazało jednocześnie braki w mojej wiedzy — że menażkę ze śniegiem przeznaczonym na pitną wodę należy stawiać blisko ogniska, aby śnieg powoli się rozpuścił. Dopiero potem może już zawisnąć tuż nad ogniem. Jeśli zrobi się to od razu, okaże się że rozpuszczanie się śniegu w wysokich temperaturach jest równie szybkie jak… jego odparowywanie. W efekcie uzyskuje się pustą menażkę.

Interesującym — powiedzmy — problemem było dla nas to, co trzeba nieraz zrobić już po jedzeniu. Wszyscy mieliśmy cichą nadzieję, że przytrafi nam się, tak typowe przy zmianie miejsca pobytu, zatrzymanie przetrawionych treści („zmiana wody’ mawiają wędrownicy). W końcu cztery dni to nie tak wiele, aby nie wytrzymać.

Niestety. Na bieżąco dzieliliśmy się naszymi obawami i doznaniami, aż wreszcie przyszedł ten czas właściwy, by jeden z nas krzyknął, że idzie „oddalić się”. Ostatecznie przeżył to każdy. Obawa przed mrozem, zwłaszcza w okolicznościach żmudnego odkrywania ciała, była uzasadniona. Żadna to przyjemność. Ponoć Marek Kamiński spierał się z jednym ze swoich arktycznych towarzyszy o wybór miejsca czynności — protestował, aby to nie odbywało się w namiocie. Ten drugi miał chyba jednak lepiej. Potwierdzam — na mrozie wszelkie zapachy zanikają, są mniej aktywne. Janusz Bochenek opowiadał mi, że podczas zimowej wędrówki po lodach Bajkału, załatwiał swe potrzeby we wnętrzu namiotu. Efekt czynności tężał natychmiast, jak to w krainie Królowej Śniegu, i można było łatwo się go pozbyć. Płyny zbierane były zachłannie w plastikowej butelce i pakowane do śpiwora w formie termofora. Tu, w Puszczy Augustowskiej, nie musieliśmy się imać takich sposobów.

Po powrocie

Dużo dyskutowaliśmy. Spieraliśmy się, co było „prawdziwym survivalem”, co nie było. Każdy z nas miał jednak swoje nowe doświadczenia. Bytowanie dało nam w sumie dużo satysfakcji. Nie obyło się jednak bez pewnych refleksji nad bezdomnością. Zdawaliśmy sobie sprawę, że byliśmy na naszym zimowym wyraju w sumie przygotowani do wszystkiego: mieliśmy siekierki, dobre ubrania, psychicznie byliśmy nastawieni na trudy. Kiedyś jednak patrząc na znaleziony w chaszczach domek pariasów, miałem w sercu dziwne ściśnięcie… Jak ja bym to przetrwał…?

Po 13 latach (2017)

Wyprawę wspominam… z pewnym sentymentem. W końcu jakieś wspólne przeżycia, a nie samotne włóczenie się po okolicy. Jedyna rzecz, która mi przeszkadzała, to wspomniana wcześniej wymuszona rywalizacja. Zastosował ją — może nieświadomie — Trapper, który zapewne chciał, byśmy spostrzegali jego traperską sprawność. Tymczasem obaj z Fredim działaliśmy wspólnie i dlatego wpadliśmy w pułapkę przestrzeni ogołoconej całkowicie z gałęzi przez Trappera. Nic nie powiedział, cwaniak jeden, żebyśmy tam już niepotrzebnie nie chodzili.

Współpraca z Fredim ujawniła się… w rywalizacji. Każdy z nas zastosował inny sposób zbudowania leża: obaj zerkaliśmy, jak robi to ten drugi, po czym wszystko czynił inaczej. Czułem się wygranym, bowiem sposób łączenia drągów, przeplatania ich świerczyną i wykończenie, pozwoliły mi następnego dnia przenieść legowisko pod nowowybudowaną wiatę bez lęku przed jego rozpadnięciem się. Fredi tego nie mógł tego powtórzyć. Piszę o tym z dużą satysfakcją…

Po latach doświadczeń stosuję sposób nocowania identyczny jak robił to Trapper. Oznacza to, że zawsze śpię w ubraniu, będąc gotowym do natychmiastowej ewakuacji oraz przystąpienia do akcji, jeśli to będzie konieczne. Śpię bez butów, bowiem doskonale radzę sobie z chodzeniem po lesie na boso. Zimą już tego nie robię. Nie zapominam jednak o rozwiązywaniu butów.

Wiodę jednak nieustający (o ile dobrze pamiętam) spór z Fredim, jeśli chodzi o spanie przy ogniu. On wówczas na zmianę z Trapperem czuwali, aby dokładać do ognia, ja zaś oświadczyłem, że dla mnie sen sam w sobie jest cenniejszy. Z tego powodu zwykłem tak przygotowywać sobie miejsce spania, aby nie musieć dokładać do ognia, a zarazem nie zmarznąć. Ostatecznie Trapper nazajutrz narzekał, że my obaj spaliśmy, podczas gdy on pilnował ognia. I przyjrzyjcie się teraz na nowo tekstowi powyżej, który odnosi się do porannych uwag Trappera, że spałem w dwóch śpiworach… A kto się wyspał?

Ach… Mayka była zawsze wyspana. Obszczekiwała radośnie każdą naszą pobudkę…

Od tego czasu przeszedłem długą drogę samorozwojową jeśli chodzi o spanie w zimnie