Wyruszyliśmy wcześnie. Zgodnie z naszymi zasadami obowiązującymi od lat ruszylibyśmy ku wschodowi. Najpierw starą drogą, która kilkadziesiąt lat temu wiodła pomiędzy chałupami Łemków, a teraz od czasu do czasu była używana przez służby leśne. Potem byśmy nagle odbili w lewo, ale też na wschód, bo droga wiła się zmieniając co chwila kierunek. Zeszlibyśmy stromizną w poprzek parowu, by pokonać drugą stromiznę, tym razem pod górę. Zwyczajowo odpoczęlibyśmy teraz z dziesięć minut, a nasza przełajowa trasa zmieniłaby się ze zbrązowiałej, ciemnej, bo bezsłonecznej, na zieloną, pociętą promieniami światła i już nie zmuszającą naszych nóg do takiego wysiłku. Zwłaszcza podczas upału miało to znaczenie. Myślenie, że jak jest się niżej, i że jest ciemno, to musi też być chłodno — nie miało uzasadnienia. Na dole było parno, wdychało się powietrze pełne zbutwiałej woni rozkładu, niekoniecznie chciało się leźć pod górę. Tam, wyżej, przynajmniej czuło się jakiś powiew. A poza tym człowiek już nie koncentrował się na powstrzymywaniu swego zrzędzenia „Znowu pod górę…?!” i mógł czuć się eksploratorem. Bo zmysły funkcjonowały tu sprawniej, okoliczności były bardziej sprzyjające i w dodatku było co odkrywać w tym dzikim świecie. Bo po drodze ku Smerekowi znajdowały się szańce z I wojny światowej.
Ale to nie była ta wyprawa, podczas której stosowaliśmy nasze zasady. Nie mieliśmy jeszcze tych zasad. Obozowaliśmy wtedy jeszcze nie w głębokim lesie, bez żadnego ludzkiego towarzystwa w pobliżu, ale na terenie prywatnym, należącym do gospodarstwa agroturystycznego. No i większość z nas była kajtkami, dopiero zaczynającymi przygodę. Dlatego, by udać się na Połoninę Wetlińską i zrealizować wszystko, czego pragnęliśmy, trzeba było wstać wcześnie, wyjść na szosę i złapać busika. Były to czasy, kiedy rejsowe autobusy nawet nie zatrzymywały się na przystankach, bowiem powoli rozpadały się i z zużycia, i z naporu stłoczonych wewnątrz ludzi z plecakami. Pojawiło się za to dużo prywatnych busików, które miały bardzo dużo do roboty. Za dużo. Dlatego nie było takie oczywiste, że nam się poszczęści…
Poszczęściło się.
Zdawać by się mogło, że moja opowieść przekaże wszystko o widokach, jakie mieliśmy do dyspozycji na połoninie, o szukaniu źródełka (ktoś zapomniał wody), o radości z dotarcia do Chatki Puchatka… Nie, zejście ku przełęczy też nie będzie przeze mnie wspomniane, chociaż można było to czy tamto opisać, bo było to zejście burzliwe. Nie nie… nie było burzy. Były raczej efekty jej braku, bo mózgi były tak spieczone, że emocje nie znajdowały ujścia i robiły to… gwałtownie. Burza jednak zawsze uwalnia od napięć. Nie miałem zamiaru się zanadto wtrącać, zresztą sam byłe zmęczony. Na samym dole, na Przełęczy Wyżniej, busów nie było widać. Był co prawda parking, ale nikt nie zbierał się do wyjazdu, więc tym bardziej kierunek ku Cisnej był nieobsługiwany. O autobusie mogliśmy zapomnieć — odjechał już dawno (jeśli w ogóle się tu zatrzymał). Miejsce było nieprzyjazne. W dodatku z żarem lejącym się na głowy, plecy i wszystko. Mogliśmy liczyć na prywatne samochody z parkingu, jadące w odpowiednim kierunku i mające odpowiednie miejsce do siedzenia dla dodatkowego pasażera, choćby jednego. Mógł też zdarzyć się busikowy cud.
No i się zdarzył. Busik zatrzymał się i wysadził pasażerów, którzy właśnie tu pozostawili swój samochód i do niego wrócili. Nagle zrobiło się miejsce dla nas wszystkich. Młodzi weszli do wnętrza, dla mnie zostało miejsce tuż koło kierowcy. Lubię tak siedzieć, więc byłem zadowolony. Nie ujechaliśmy daleko, gdy zaraz po zjechaniu w dół serpentyną, zobaczyliśmy człowieka z plecakiem. Gwałtownie machał na nas.
— Nie wiem czy się zmieści, jeszcze z plecakiem — mruknął kierowca, ale od razu wiedziałem, że przewidywał, że zarobek poszedłby dalej piechotą, a między drobnych, niepełnoletnich ludzi zawsze kogoś jeszcze się wciśnie. Nawet z plecakiem. I miałem rację. Korpulentny, spocony mężczyzna z czerwoną twarzą, wyrażając głośno swoją wdzięczność, podał swój spory plecak na kolana moim towarzyszom (mocno ściśniętym) i… zmieścił się jakoś. Tuż za mną.
Jego kolana zmieniała geometrię fotela, w który się wciskały. Fotel decydował o geometrii mego grzbietu, ale nie miałem tego za złe nikomu. W końcu wszyscy jednak jechaliśmy i to było wystarczająco piękne. Tyle, że nagle pasażer za moimi plecami zaczął się mocno wiercić.
— Zatrzyma pan na chwilę? — zwrócił się do kierowcy.
— A co jest, dopiero pan wsiadł i już pan wysiada? — zaśmiał się kierowca.
— Nie. Źle się czuję…
— Będzie pan haftował? — kierowca zaniepokoił się. Bardzo.
— Nie…
— To co jest…?
— Boli mnie… I duszę… się…
Obróciłem się ku biedakowi. Był jeszcze bardziej czerwony i spocony… Spytałem, co czuje ponadto i już za chwilę wiedziałem. Zapewne zawał serca. Wszystko na to wskazywało. Wiedziałem o jednym: zawał oznaczał upośledzenie krążenia, ale wszelkie towarzyszące objawy powodowały narastanie lęku, ten zaś wpływa na ściśnięcie naczyń krwionośnych i pogorszenie krążenia. A więc szybszy zgon…
Kierowca już zwalniał, by się zatrzymać w dogodnym miejscu…
— Nie — powiedziałem spokojnym tonem — niech pan jedzie, wiem co jest i za chwilę temu panu pomogę, a w Cisnej jest apteka. Wy — zwróciłem się do moich ludzi — wysiądziecie wcześniej, a ja pojadę z panem…
I zająłem się chorym. Rozpiąłem mu nieco koszulę i zacząłem oględziny stosując wszelkie ruchy, jakie wykonywał każdy lekarz przy oględzinach rutynowych. Ale… nie miało to zastosowania w tej sytuacji. Ani niczego więcej się o stanie zdrowia pacjenta nie dowiadywałem, ani też żaden lekarz nie robiłby czegoś takiego przy zawale. Ale nie miałem wyjścia. Chciałem uzyskać to, aby mój obecny pacjent zidentyfikował wszystko, co robiłem, z typowymi czynnościami medycznymi. A więc… żeby zaufał.
Sprawdziłem tętno, dotknąłem węzłów chłonnych w dole żuchwy, odciągnąłem dolne powieki, by stwierdzić ich zaróżowienie. Spojrzałem bacznie w oczy… Patrzyłem i jednocześnie zacząłem mówić:
— Proszę teraz oddychać tak, jak będę podawał rytm… Wdech… wydech… wdech… nie tak gwałtownie… wdech… wydech… taaak….
Widziałem, jak siniejące usta wróciły do właściwego koloru. Sięgnąłem do nadgarstka, „wsłuchałem się” się w tętno…
— O… już jest lepiej… Czuje to pan…? — miałem bardzo przekonujący ton, bo kiwnął głową.
— Zaraz najgorsze się skończy. Dalej, pilnujmy oddechu, musi być bardziej pogłębiony, ale nawet zwolnijmy go… Wdeeech…
Widziałem, jak się uspokaja. Kiedy powiedziałem w pewnym momencie, że kolor twarzy wrócił już do normy, kierowca się obejrzał i powiedział: „Nooo…!” Słyszałem w jego głosie zadowolenie. Pacjent się uśmiechnął.
Samochód zatrzymał się na chwilę, moi ludzie wyskoczyli, a my po chwili byliśmy pod budynkiem apteki w Cisnej. Wraz z kierowcą pomogliśmy pacjentowi wysiąść, podprowadziliśmy go w cień, by usiadł na murku. Kierowca skoczył do samochodu po plecak.
— Niech pan jeszcze poczeka — krzyknąłem za nim — Dziś jest niedziela, więc apteka nieczynna, ale wiem, że pani z tej apteki mieszka na piętrze. Zastukam tam…
Było dobrze. Pani szybko złapała klucze, otworzyła aptekę i przygotowała jakieś krople. Kierowca krzyknął, że w samochodzie jest jeszcze moja torba. Kiedy podszedłem do samochodu, usłyszałem:
— Jak to dobrze, że go pan zabrał… Jak by mi umarł w samochodzie, to nie wiem co bym zrobił…
Popatrzyłem na niego, jak na tępaka.
— Niech pan już jedzie, pewnie się pan spóźni… — wróciłem do apteki. Pani dzwoniła właśnie do szpitala w Lesku. Pacjent siedział na ławce i zdecydowanie miał się lepiej, chociaż był słaby. Pani aptekarka powiedziała:
— Karetka już jedzie, ale muszę podać im w szpitalu pana dane, jak się pan nazywa? — spytała pacjenta.
I wtedy usłyszałem, coś, co zupełnie pozwoliło mi zapomnieć słowa kierowcy. Pacjent nazywał się Cezary W., miał wzrost i posturę mego przyjaciela, również Cezarego W., miał taki że sam zarost. W nazwisku brzmiącym… tak samo, różne było tylko to, że środkowe „ci” u chorego, występowało jako „dzi” u mego przyjaciela…
— Pan jest lekarzem? — spytała pani na pożegnanie — Doskonale pan zdiagnozował…
Uśmiechnąłem się… Będę miał opowieść dla przyjaciela…