Czym dla mnie…

Dyskusje na tremat czym jest survival można prowadzić w nieskończoność.

Czy to jest potrzebne? W końcu każdy to wie, ile można gadać w kółko? — niecierpliwią się niektórzy, zwłaszcza ci zajmujący się survivalem od wielu lat, mający poczucie własnej sprawności oraz grono „podglądających jak ONI to robią”.

Odpowiem, że zawsze są jacyś podglądający, zatem dla nich trzeba nie tylko pokazywać węzły, budowanie schronień czy krzesanie, ale też wprowadzać w definicje i opisy. Definicje pomagają im określić co survivalem jest, a co nie jest. Opisy ukazują czynności w ich skutecznej formie i objaśniają po co się je wykonuje. Poza tym rozmowy przy ognisku zawsze mogą dla kogoś być inspirujące…

Życie dobitnie pokazuje, że pewne sceny bywają tylko teatrem,
inne zaś są życiem na bieżąco.

Teatru lekceważyć nie wolno,
ale nie powinno sie go mylić z życiem.

Pozwolę sobie więc na podsunięcie następującej, nieco może banalnej myśli: życie mamy tylko jedno, ale też całe życie uczymy się, a co jakiś czas rzeczywistość stwarza sytuacje testowe.

W związku z tym korzystne jest rozumienie naszej roli w naszym życiu i nie marnowanie go na ciągłe przeglądanie się w lustrze… Tym ostatnim nazywam poświęcanie czasu na czerpanie satysfakcji na oglądanie samego siebie w roli, w której wypada się najkorzystniej (to oznacza skłonność do częstego podejmowanmia się tej roli).


Naprawdę nie zamierzam się mądrzyć ani demonstrować, że ja jestem inny. Wszystko, co wskazuję jako pomyłkę, błąd, nieefektywność, pozór — mnie również dotyczyło i czasem nadal dotyczy. Pisząc dla Was te teksty jednocześnie prowadzę procesy myślowe, zastanawiam się, analizuję i dochodzę do wniosków. I liczę na to, że one okażą się zbawienne także dla mnie.

Kiedy ktoś do mnie zwraca się z pytaniami o różne szczegóły dotyczące survivalowego szkolenia, w pierwszym odruchu mam myśli: A ile już umiesz sam, człowieku? A czy potrafisz uczyć, demonstrować, przeprowadzać przez trudy myślenia? Umiesz…? A czy pamiętasz swoją nauczycielkę od języka polskiego, i samego siebie, jak wściekałeś się na nią? Przecież ona była przekonana, że uczy dobrze…!

Wtedy też uświadamiam sobie ile razy ja, początkujący nastolatek, tłumaczyłem mojemu dużo młodszemu sąsiadowi-koledze reguły życia. Bo my wszyscy stosujemy „jakieś” przekazywanie na co dzień. I nie ma w tym nic złego. Złe może być jedynie to, że „spoglądając co chwila w lustro” skupimy się na zupełnie innej stronie zjawiska, jakim jest życie i przetrwanie.


Stwierdziłem więc, że przeprowadzę własną analizę dochodzenia do myślenia survivalowego, a więc nastawionego na rzetelne ocenianie codziennych sytuacji, siebie samego w tych sytuacjach oraz znajdowania coraz lepszych rozwiązań.

Pierwsza rzecz, wspomniałem tutaj już o tym (w innym miejscu), to konieczność rozróżniania życia-życia oraz życia-przetrwania. W pierwszym przypadku funcjonujemy na luzie, jesteśmy swobodnie reaktywni na świat zewnętrzny — oglądamy się za super-samochodem, bierze nas chęć na hamburgera, gdy dotrze zapach od MacDonaldsa, wstrzymujemy bieżące działania  dla posłuchania naszej ulubionej melodii w radiu… Wpadamy też do sklepu, aby kupić coś fajnego na kolację. To ostatnie jest działaniem ewidentnie służącym przetrwaniu, ale miękko wplecionym we wszystko inne.

Życie-przetrwanie ma istotną cechę: luz bywa odkładany na bok — jesteśmy skoncentrowani na konkretnych, bieżących cechach świata zewnętrznego. Istnieje jednak możliwość funkcjonowania w przedziale pomiędzy biegunem TO SĄ ĆWICZENIA a biegunem TO JEST WALKA O ŻYCIE. Naszym skarbem staje się umiejętność sprawnego określania aktualnej sytuacji i przypisanej do tego roli.

Wszystko, co poniżej napiszę, to wynik mego osobistego doświadczenia. Dałem się ukształtować na człowieka przywiązującego wagę do rozmaitych faktów i to po skrupulatnym rozłożeniu ich na czynniki pierwsze. Aby uspokoić dodam, że nie jest to moja obsesja, ani nie zajmuję się każdym, najdrobniejszym faktem; nauczyłem się jednak zauważać drobniutkie fakty, które miały wpływ na bardzo istotny przebieg zdarzeń. Być może zauważam niewidoczne granice pomiędzy beztroską a tragedią, których niewidoczność bierze się z tego, że tak są cieniutkie…


Zacytuję z mojego nowego wydania „Survivalu po polsku” (2017, cz. 3, str. 89):

Widziałem kiedyś mężczyznę, pracującego na wysokości, który puścił poręcz, by łapać zdmuchniętą przez wiatr czapkę. Innym znów razem, kiedy jeszcze w tramwajach nie było drzwi automatycznie zamykanych i jeździło się na stopniach, mojemu koledze wyślizgnęła się spod pachy teczka szkolna i próbował ją złapać.

Przy krawężniku stała ciężarówka. Kolega uderzył ciałem w ciężarówkę, zaś gwałtowność i siła tego uderzenia odebrała mu na krótki czas przytomność. Na szczęście zdążyłem unieść nogę i kolanem przytrzymać chłopaka na stopniu. Sam nie puściłem poręczy, kolega jakoś się otrząsnął i wszystko skończyło się dobrze.

Śmierć dla ratowania czapki.

Innym razem człowiek spadł w przepaść, ponieważ wstydził się wysikać jedynie odwracając tyłem od innych uczestników wędrówki wąską percią… Uczynił jeden krok za dużo.

Śmierć ze wstydu.

Kolega stracił rękę i częściowo wzrok w jednym oku, bo lubił wybuchy.

Mój wychowanek z zakładu wychowawczego miał „ugotowane”, białe oczy, bo podczas noworocznego robienia hałasu pochylił się nad leżącą na ziemi racą zobaczyć, czemu nie huknęła…

… nie chcę już więcej pisać.