Zniknięcie, mimikra, kamuflaż

Kiedy małe dziecko się wstydzi, chowa się pod kołdrę albo pod stół.

To naturalne zachowanie, niemal odruch, który ma zadanie coś w nas uratować. Może to być komfort psychiczny, może być dobre zdrowie, może być życie. Każdy to robi, w każdej formie. Niektórzy nawet potrafią być tak nierozsądni, jak ten struś, co mając schowaną głowę sądził, ze nie widać całego jego ciała. Tak właśnie zdarza się małym dzieciom.

Dorośli ludzie czasem potrafią również nabroić, a ich sposób ratowania sytuacji potrafi nam natychmiast przynieść skojarzenie ze strusiem. Ludzie tajnych służb są tak kształceni, że właściwie posługują się rewersem „metody strusia”, bowiem ich całych widać, ale to nie są oni… to znaczy wcielają się w kogoś zupełnie innego.

Mam zamiar opowiedzieć nieco o możliwościach ochronnych w ramach:

  • ukrycia się
  • mimikry
  • kamuflażu
  • kamuflażu aktywnego

Nie wyjaśnię jednak wszystkiego. Zdradzenie innym swoich tajemnic nie jest rzeczą survivalową…


Tak jak to zwykłem robić na mojej stronie i wspomniałem o tym, „każdy temat rozpoczęty ma szansę na kontynuowanie, rozbudowę, przetworzenie”. Tutaj również będzie można kiedyś zastać zmiany.


A teraz trochę o sobie. Uczono mnie szczerości, uczciwości, prawości, bycia wrażliwym i pomocnym. Starałem się. Czasem nie wychodzi mi to wszystko do końca, ale chcę wierzyć w siebie. To ważne — mieć wiarę w siebie, a jest ona uzasadniona. Stwierdziłem, że często na przeszkodzie dobrych wyników pojawiały się ludzkie niecierpliwości, niedomówienia, wyobrażenia, krótkowzroczności… Nie to, że „ludzkie” czyli „człowiecze”, ale ludzkie, bo innych ludzi. Czasem tych najbliżej mnie.

Chodzi o rzecz banalną. Kiedy byłem mały i coś robiłem, a miało to być pożyteczne i zbawienne dla ludzkości, zawsze potrafił pojawić się jakiś dorosły i dawał mi wielką burę w samym środku projektu. Cały pomysł się rozsypywał i zostawało po nim tylko pobojowisko. Zrozumiałem, że nie wolno innych dopuszczać do tajemnicy, póki projekt nie będzie skończony.

Potem, a byłem już licealistą, w moim własnym domu zamieszkała ciotka. Pomijam to, że w całym młodym życiu nie miałem własnego pokoju, a ciotka dostała go natychmiast, bo sedno było w tym, że nie mając własnego refugium, nie mogłem zajmować się swymi projektami, gdyż byłem dla wszystkich nieustannie widoczny, jak na widelcu. Kosztowało mnie to wiele nerwów, ale czegoś się nauczyłem. To coś stanowi mój wielki dorobek (i to stwierdzam na zupełnie poważnie).

Nie zdradzając za wiele, wyznam, że chodzi o wypracowaną przeze mnie postawę „jestem w fazie”. Bynajmniej nie chodziło o stan psychiczny nazywany „fazą”. Moi domownicy — zwłaszcza ci czepliwi, mniej tolerancyjni i komentujący każde kichnięcie — mogli mnie oglądać będącego w fazie robienia czegoś. Znaczy to, że kiedy miałem zamiar pograć sobie na komputerze, dokonywałem przedtem przejścia z kuchni do mego pokoju ze zmiotką i szufelką, a przejście to było manifestowane na przykład upuszczeniem szufelki.

Wzmiankowana już osoba na dźwięk upadającej szufelki wychodziła ze swego pokoju i miała wtedy okazję zobaczyć mnie, jak znikam w drugim pokoju wraz z szufelką i zmiotką. Koniec opowieści. I to załatwiało sprawę. W każdym razie pomysł po latach rozbudował się do rozmiarów… czy może raczej jakości… słabo kontrolowanych nawet przez specjalistów od kontrolowania. Ale może o tym kiedyś.

Ten mój sposób nazwałem „kamuflażem aktywnym”, od którego zwykły kamuflaż różnił się biernością, znieruchomieniem, wtopieniem w tło. Wiem, że niektórzy nazywają to mimetyzmem oraz mimikrą, ale to ich sprawa.

Ważne jest, aby nie utracić siebie samego, nie stać się kimś innym, nad kim panuje się jedynie jak nad kimś innym, ale nie nad sobą. Warto zerknąć tu.


Oto nadszedł czas, by wspomnieć „o tym kiedyś”. Starałem się być czujnym w sprawie stosowania tej samej miary wobec siebie i innych. Stąd brały się moje eksperymenty na domownikach, które polegały na wywoływaniu sytuacji testujących. Jeśli ktoś stawiał mi kategoryczne wymagania wobec moich zachowań, sprawdzałem „odbicie lustrzane” obserwując czy stosuje te wymagania wobec siebie.

Prawdopodobnie nie byłem zbyt wygodnym współlokatorem. Bowiem pakowałem rodzinę w sytuację wyraźnego dania odpowiedzi na pytanie, czy moje zachowania, uważane za niewłaściwie, nadal uchodzą za właśnie takie, kiedy to ja ich przyłapuję na czynieniu tego samego.

Okazywało się, że w ich sytuacjach znajdowało się całe mnóstwo uzasadnień. Takie usprawiedliwianie się potraktowałem jako cechę ewidentnie typową u tych, którzy potrzebowali kimś rządzić. Bardzo dużo dawało mi stwierdzenie, że nie dotyczyło to mojego ojca.


Później wielokrotnie — wrednie — przejawiałem zachowania wzorowane na znanych mi „komendantach”. Czyli małpowałem czyjeś negatywne zachowanie, a robiłem to w taki sposób, by być na tym przyłapanym.

Kiedyś moja ciotka trumfalnie wydobyła z kąta jakiś paproszek (a właśnie pozamiatałem podłogi, umyłem je i zapastowałem, żeby być odbieranym jako pożyteczny członek społeczności), i paproszek ten został natychmiast pokazany całemu światu z komentarzem: „Jeśli się coś robi, to trzeba to robić porządnie”. Przelało to czarę goryczy.

Uznałem, że mój wysiłek został niezauważony i zlekceważony. Moje rodzinne eksperymenty pchnęły mnie ku nowemu. Był to m.in. wspomniany zabieg ze zmiotką i szufelką. Czasem rozkładałem na środku przedpokoju odkurzacz, który oczekiwał w tym miejscu na przyjście ciotki z pracy. Kiedy rozlegał się zgrzyt klucza w zamku, pochodziłem do odkurzacza i zaczynałem go zwijać oraz pakować do szafy. Tworzyłem miraż „właśnie ukończono sprzątanie mieszkania”. Niezwykle satysfakcjonowało mnie odkrycie, że moją pozytywną rolę w życiu społecznym dawało… moje udawanie. Od tego momentu rozumiałem, na czym opiera się życie społeczne.

Moje skojarzenie z opisem Stanisława Grzesiuka w Pięć lat kacetu, jak to w warunkach obozu koncentracyjnego starał się chronić swoje zapasy energetyczne siedząc ukryty w jakimś zakamarku — było oczywiste. Ujrzenie idącego SS-mana powodowało, że Grzesiuk wyłaniał się zza baraku niosąc długą deskę i maszerując energicznie, jakby ta deska była absolutnie i natychmiast gdzieś komuś niezbędna.

Szczęśliwie to ojciec nie pozwolił, bym się stoczył. Zauważał moje wysiłki i doceniał moje sukcesy. I był wymagający w tych samych sprawach, w których był wymagający wobec siebie. Wchodząc na ścieżkę pedagogiczną — nie mogłem już sobie pozwolić na udawanie. Ale testy… przydały mi się (choć miały już inny charakter).