Od zmierzchu do świtu

Poniżej to tekst z mojej starej strony www.survival.infocentrum.com (troszeczkę pozmieniany). Opisana jest przygoda, jaką przeżyłem z redaktorem Pawłem Drozdem z Programu Trzeciego Polskiego Radia. Był luty 2013 roku, a Paweł zamierzał pokazać różnicę w zachowaniach mieszczucha i survivalowca. I sam chciał wszystkiego doznać, bez żadnej ściemy.

RADIOWA TRÓJKA — EFEKT FACEBOOKOWY
23.02.2013.

Jestem zaskoczony — mam już obecnie dwie ponadgodzinne płyty CD z materiałem zebranym podczas naszego zimowego eksperymentu „Od zmierzchu do świtu”. Kiedy tego słucham, znajduję własne przejęzyczenia, zacięcia i seplenienia… ale przede wszystkim myślę o naszym przeżyciu.

Audycja, której twórcą był Paweł Drozd, miała być kilkukrotnym wejściem na żywo na antenę po południu pierwszego dnia oraz małymi komunikatami — drugiego. Stała się dla mnie doświadczaniem tego, jak słuchaczom przekazać to, co się dzieje. Jednocześnie stała się sporą przeszkodą w działaniu. Nie była to przeszkoda straszna, ale jednak odebrała nam 2,5 godziny na antenowe przygotowania, na gadanie do mikrofonu oraz wysyłanie MMS-ów, by na „trójkowej stronie” pojawiły się fotki ilustrujące nasze działania. Dzięki temu mogliśmy doświadczyć tzw. „niedoczasu”.

Po naszym powrocie do rzeczywistości zaskoczyły mnie co poniektóre komentarze na Facebooku. Powiem prawdę: nie sądziłem, że będą tak bzdurne — przez moment było mi nawet żal, że marzłem przez 16 godzin, pozwalałem na przemakanie butów i kaleczyłem sobie bolące od chłodu dłonie podczas łamania drewna, a niektórzy ludzie nawet nie zrozumieli, po co to było. Oświadczam więc (i tak do nich to pewnie nie dotrze), że wszystko odbyło się naprawdę w lesie, że naprawdę byliśmy wyposażeni w to, co mieliśmy wychodząc z domu, że niczego sobie nie ułatwialiśmy. W sposób odpowiedzialny ja posiadałem ze sobą „plecak ratunkowy”, z którego żaden z nas nie skorzystał (w środku: namiot, śpiwory, karimaty, zapasowe ubranie, „bomba energetyczna”).

(Obecnie jest rok 2015 ja zaś dopisuję w nawiasach zupełnie nowe teksty mając już duży dystans do wydarzenia i komentarzy. Otóż trzymam się zawsze zasady, że kiedy prowadzę kogoś niedoświadczonego ku przygodzie przeżycia dużego dyskomfortu, mam ze sobą pakiet ratunkowy dla nas obu. Nieraz widziałem sytuacje, kiedy niedoświadczony adept wpadał w panikę, po czym wykonywał czynności, które jego samego, ale i instruktora, pakowały w pułapkę bez wyjścia. A wszystko odbywało się blisko ludzkich siedzib, blisko odpowiednich zasobów, a w ogóle… poziom zagrożenia był akurat — umownie mówiąc — średni)

Naszym celem nie było bicie jakiegoś niedorzecznego rekordu — czułbym się tak, jakbyście sądzili, że na stare lata postanowiłem wreszcie nauczyć się tabliczki mnożenia i popisać się, że umiem. Dużo ważniejsze było pokazać zwykłym ludziom, że można sobie dawać radę w sytuacji opresyjnej, jaką jest zabłądzenie w lesie zimę. Takie warunki pochłaniają wciąż zbyt wiele ofiar — potrzebne jest zainteresowanie tematem. Mam wystarczająco niezłą pozycję w świecie survivalu, aby się nie musieć lansować. Paweł — prowadzący audycję — w 100% chciał „przeżyć to” szczerze, prawdziwie. Dlatego bronił się w naszych trudnych chwilach przed moimi namowami, aby nieco się „doubrał” czy też użył śpiwora.

Paweł był odziany w zwykłe, zimowe ubranie, jakie się ma, kiedy się jedzie samochodem do pracy — nawet nie miał kalesonów. Na stopach — półbuty. Ja — jak zawsze, gdy wybieram się poza swoje miasto — miałem ze sobą miejski plecaczek, w którym miałem apteczkę i czołową latarkę; do tego baton, zapasowe rękawiczki, jakiś napój. Przy pasie ZAWSZE mam multitool i latarkę z bateriami o wysokiej pojemności. Mam też miniaturową latarkę czołową, którą uznaję za awaryjną (obu latarek posiadanych przy sobie nie użyłem — wystarczała ta z plecaczka). A kalesonów nie noszę od 40 lat.

Nasz pierwszy problem polegał na tym, że na ok. 1 godziny do naszego wyjazdu ze studia do lasu, szef działu zarządzającego samochodami transmisyjnymi znalazł powód na odmowę dania samochodu — byłaby więc wielka klapa. Zaczęła się nad naszymi głowami jakaś przepychanka pomiędzy szefami i ich szefami, i dopiero po niej mogliśmy wyruszyć. Tak czy inaczej zajechaliśmy do lasu znacznie później, niż planowaliśmy.

Leśne miejsce akcji zostało nam wyznaczone przez leśników. Musiało być ono dobrane również do takiego ustawienia wozu z anteną satelitarną, aby łączność ze studiem była możliwa. Leśne miejsce akcji nadawało się wyłącznie do tego, aby móc nadawać audycję. Myśląc survivalowo — nigdy tutaj nie szukałbym schronienia i biwakowania. Tkwiliśmy w borze pełnym wysokich, ale młodych sosenek — szczupłych, prostych… Aby mieć z nich jakikolwiek materiał, trzeba by było ścinać. A niby czym?

Na ziemi dookoła był śnieg. Wszędzie. Może na 10 centymetrów grubości. To wystarczy, aby nie widzieć, co pod nim jest. Wiedzieliśmy jedynie, że sterczące nad powierzchnię wygibasy to pokryte śniegiem gałęzie, a pod spodem są zapewne następne. Okazało się, że „wygibasy” wydawały się znacznie grubsze niż w rzeczywistości, bo sprawiał to leżący na nich puch. Ponadto drewno było spróchniałe i łamało się od dotyku. Zadowolenie, że przynajmniej świetnie nadadzą się na ognisko — zmalało natychmiast w momencie rozpalania.

Postępowaliśmy wbrew wszystkim radom. Rady otrzymywaliśmy od żegnających nas. Potem… już na odległość — ze studia. Rady były logiczne. Rady miały swe źródło w survivalowej wiedzy. Ale były… na odległość. A więc — bez jakiejkolwiek znajomości uwarunkowań. Automatycznie musiały być one schematyczne, jak według wojskowego regulaminu z PRL, co, kto i bezwzględnie powinien uczynić. Przypominało to rozmowę telefoniczną:

– Pomóż mi. Chcę się stąd jakoś wydostać!
– No to po prostu wyjdź…
– Ale jak?
– Otwórz drzwi i wyjdź.
– Nie da rady…
– A co, nie znasz drogi na ulicę…?
– Nieważne czy znam…
– No to wyjdź!
– Gdyby to było takie proste, to już bym to zrobił…
– No to co jest? Wstań i ruszaj! Może ci się zwyczajnie nie chce?
– Nie, to nie to. Klawisz nie pozwoli…

Sytuacja survivalowa nie podlega prostym przepisom, do których należy — zdaniem wszystkich tworzących survivalowe portale — pierwszeństwo rozpalenia ognia. Nie ma w tym wielkiego błędu, jeśli chodzi o psychiczną istotność, bowiem obecność ognia daje poczucie ustabilizowania sytuacji oraz poczucie bezpieczeństwa. Jest to jednak zasada typu ogólnego, tak jak zalecenie: po wejściu do czyjegoś domu należy najpierw się przywitać. Ciężko tego dotrzymać mając akurat dramatyczne poczucie braku czasu na pewne grzeczności, bowiem… nawet sraczka ma swoje prawa…

Sytuacja prawdziwie survivalowa — a na taką przecież się zdecydowaliśmy w eksperymencie — wymaga ciągłego oceniania priorytetów i to trzeba pamiętać, kiedy się omawia sytuację siedząc w czterech ścianach i pod dachem, gdyż zupełnie inna jest ocena in situ. W naszym przypadku ogień nie był potrzebny po to, aby się rozgrzać czy poprawić morale. Nie zamierzaliśmy też gotować ani suszyć rzeczy. Ponieważ ostatnią nasza decyzją (wg. scenariusza) było nie iść dalej w poszukiwaniu wyjścia z lasu, lecz z powodu zmierzchu pozostać do rana następną czynnością powinno być znalezienie miejsca do noclegu i przygotowanie go. Już wyjaśniłem, że z wyborem miejsca byliśmy „umoczeni” nie było żadnego wyboru, zatem pozostawało je tylko wyznaczyć i zabudować czymś, co nam zapewni osłonę cieplną. Sypał śnieg, wiatru nie było. Temperatura około —3°C. Była duża wilgoć to zwiększa zagrożenie pojawienia się odmrożeń i odbiera poczucie komfortu, jaki się czuje w suchym powietrzu przy —10°C. Ja akurat najbardziej lubię temperatury zimowe ok. —20°C, aby nocować w lesie.

(2015 — Co według Was oznacza użycie powyżej słów „wg scenariusza”? Kiedy mi przekazano opinie forumowiczów różnej maści, wystraszyłem się, czy nie przyjdzie im do głowy kogoś kamienować przecież niemal każdy element naszej przygody całkowicie różnił się od ich pomysłów. Ach, jakie to dla nich przerażające! Tymczasem my realizowaliśmy NASZ scenariusz, zatem mogliśmy mieć dokładnie w… poważaniu wymądrzanie się, że oni na naszym miejscu by poszli do jakiejś chałupy i się ogrzali. Bo to był NASZ scenariusz, który zakładał pozostanie w lesie, próbę noclegu i próbą rozpalenia ognia. I kropka!

Do tego wszystkiego działaliśmy w warunkach, które na 100% nie były nasze: pogoda, miejsce, zasoby. No i to, że w żadnym wypadku nie mogliśmy opuścić tego miejsca wraz z tutejszymi zasobami. Taki klimat! Wszelkie mądrości biorą w łeb, zupełnie jak wtedy, jak pewien porucznik szkolił żołnierzy przed wyjazdem do Afganistanu i radził im w terenie zrobić ognisko. Dobrze doświadczony już sierżant zapytał, czy był on kiedyś w Afganistanie i czy wobec tego poda im wiedzę z czego ma być zrobione to ognisko…)

Chodzenie po bielutkim i płaskim lesie w poszukiwaniu drewna mogłoby trwać w nieskończoność. Znajdowaliśmy w pobliżu takie patole, które moim zdaniem nadawały się wyłącznie na ogień, ale nie nas schronienie. Ale to też było złudzenie. Coś, co początkowo wyglądało jak kupa chrustu pod śniegiem, z reguły było czymś innym. Podczas prób użycia tego „chrustu” jako paliwa, był on wszystkim, tylko nie suchym drewnem. Zbudowanie rusztowania szałasu wydawało się w pewnym momencie niemożliwe — wszystko łamało się od dotknięcia i trudno było dorobić się wystarczającej ilości prętów o wystarczającej długości. Konstrukcyjnych patyków półmetrowych mielibyśmy za to na obdarowanie kilku rodzin. Porady, aby wykorzystać elementy nadające się na schronienie naturalne (poziomy wykrot jaskiniowy, powalony pień drzewa, nisko nad ziemią pochylony gąszcz jodłowych gałęzi) powitalibyśmy złośliwym chichotem i pokazywaniem na czoło. Szczęśliwie nie było nikogo, kto by to doradzał, bo obraziłby się na nas na całe życie. Za cud uznałem zaczepienie nogi o coś, co po wydobyciu spod śniegu okazało się płachtą-śmieciem porzuconym w lesie.

Zmiany priorytetów zależne były od prostych rzeczy: wybraliśmy po położeniu podściółki pod nasze leże — szybkie przykrycie go płachtą, aby potem nie spać i tak na śniegu (odwrotna kolejność czynności nie wchodziła w grę — wnoszenie materiału na podłoże pod zadaszenie rozwaliłoby i tak kruchutką konstrukcję). Śnieg jednak przestał padać, zatem uznaliśmy, że kiedy już zrobiliśmy tyle roboty, to możemy nieco odsapnąć rozpalając ognisko. Nie było nam to jednak dane, bowiem znów rzuciliśmy się do robienia zadaszenia. Śnieg zaczął ponownie sypać z nieba i to z większym natężeniem. Wkrótce powłoka śniegowa miała ok. 15-20 centymetrów. W sumie okazało się, że nasze czynności były zależne od tego, czy śnieg padał czy też nie. Czyli… co chwila rzucaliśmy coś, co robiliśmy i wracaliśmy do poprzedniej czynności. A żeby nikt teraz nad tym nie główkował, oznajmiam, że to miało głęboki sens.

Znów wspomnę, że nasze prace były przerywane przypomnieniami: „Za 10 minut wejście na antenę!” Trzeba było popodłączać się do kabli, sprawdzić łączność i czekać, bo może znienacka wpuszczą przed wiadomościami, a nie po… Czas biegł…

Rozpalanie drewna okazało się nie tak proste, jak do tego przywykłem. Od lat bowiem nie używam zapałek czy zapalniczki, ale krzesiwa, które mam schowane razem z latarką i mulitoolem w niewielkim pokrowczyku przy pasie. Mam je ZAWSZE przy sobie. Wiedzą to doskonale wszyscy, którzy mnie znają i to od ponad dwudziestu lat… (pisanie zdziwień i wykrzykników na Facebooku przypomina zdziwienie, że jakiś kwiat ma kolce, bo to przecież niemożliwe). Gdyby powiedzieć, że rozpaliło się ogień zapalniczką — nikt by nie protestował.

Ogień rozpalałem 40 minut. Nie wiedziałem tego nawet, ale mi powiedziano. I męczyłem się bardzo, nie tylko z walką o to, by najdrobniejsze gałązki wreszcie się zajęły, ale także klęcząc tyle czasu na zimnym, mimo że coś sobie pod kolana podłożyłem. Gałązki łamane — trzaskały, klasycznie jak według opisów „po czym poznać suche drewno”. Trzaskały, bo woda w nich zawarta była przemrożona. Problem przy zapalaniu brał się z rozłożenia procesu na kilka dodatkowych etapów. Jeśli bowiem zwykłe rozpalenie ogniska składa się z wykrzesania iskry (zapalenia zapałki, zapalniczki, itp.), następnie przejęcia wysokiej temperatury przez rozpałkę („hubkę”) lub od razu przez podpałkę (paliwo łatwo zapalające się, np. cienkie suche gałązki, suche trawy, trzcina) — to zachodzi tu jedynie konieczność podgrzania tego wszystkiego do indywidualnej temperatury palenia się. Drewno pali się w temperaturze 200-350°C, przy czym różnice wynikają z wilgotności, gatunku drewna, bądź jego wcześniejszego rozkładu. Jednocześnie dopiero temperatura ok. 500°C oznacza sytuację samodzielnego palenia się.

W naszym przypadku trzeba było najpierw doprowadzić drewno do momentu, w którym zamarznięta w drewnie woda najpierw zmieni swój stan ze stałego na ciekły (w chwilowej temperaturze miejscowej 0°C — jak niektórzy mogą pamiętać, taka zmiana stanu wymaga zużycia osobnej porcji energii), następnie ogrzanie tej wody do 100°C i spowodowanie stanu jej przejścia do stany lotnego, by ostatecznie dojść do etapu właściwego: podgrzania drewna do owej początkowej temperatury rozpoczynającej zapalenie się. Mówiąc to wszystko jaśniej: trzeba było drewno rozmrozić, odparować, podpalić…

Właśnie temperatury zapalania się materiałów, oraz ów tajemniczy, jakby magiczny przedział temperaturowy związany z przemianami stanów skupienia, pomogły przeżyć Pawłowi zaczarowany moment zagotowania wody w plastikowej butelce zwanej „pet”. Nie obchodziła nas w tej chwili temperatura destrukcji butelki, ważne było tylko to, że nic złego nie działo się w temperaturze do 100°C. A gwarantowała to woda wypełniająca butelkę. Faktycznie to woda dostała się do butelki najpierw w postaci śniegu. Trzeba było go nabrać w dłoń, zgnieść i wcisnąć przez wąski wlot do środka. Potem butelka została postawiona w żarze (można było ją oczywiście zawiesić na jakimś drucie, ale działaliśmy w najprostszy sposób zresztą, skąd drut!?). Paweł mógł ujrzeć, że największą reakcją butelki było jej skurczenie się. Z półtoralitrowej stała się litrową…

Survivalowe naczynie

Powyższa fotka pokazuje wielkość naszego ogniska. Na większe już nie było nas stać, chyba, że po kolejnej godzinie przeszukiwania lasu. I tak byliśmy szczęśliwi, że jednak jakiś zapasik istniał…

Woda zagotowała nam się koło godziny 21-szej. Nie dało jej się pić, tak gorącej, na mrozie, bezpośrednio „z gwinta” usta były zbyt brutalnie atakowane. Miałem małą latarkę nagłowną, którą również ZAWSZE posiadam przy sobie, a która jest przechowywana w małym, plastikowym pojemniczku przypominającym mydelniczkę (otwieraną w poprzek a nie wzdłuż). Większa część tego pojemniczka stała się naszym czyjś w rodzaju kubka-kieliszka, bo głównie decydowała o tym wielkość. W kieliszkach nie bywa w denku otworka odwadniającego. Zatkaliśmy go ostruganym patyczkiem. Wypiliśmy wodę…

Dziwne fluidy to wynik istnienia małej dziurkiNie budowaliśmy ekranów odbijających ciepło od ogniska. Nawet nie było sensu. Po pierwsze: miejsce oraz konstrukcja schronienia absolutnie nie szły w parze z lokalizacją ogniska. Ja zresztą jestem zwolennikiem nieprzerwanego snu, bez obowiązku budzenia się co chwila dla dołożenia do ognia — sen jest najważniejszy. Jeżeli już zimno mnie obudzi, to najwyżej nie prześpię w ogóle więcej, bo jest to mniej męczące. Ekran budowalibyśmy (po drugie, po trzecie…) gdyby to nie miała być jedna noc spędzona w lesie… gdybym nie pracował na początku sam (Paweł musiał być zaangażowany przy wozie transmisyjnym — za późno przyjechaliśmy do lasu) i gdybym miał bardziej doświadczonego towarzysza… gdyby w ogóle nas było więcej… gdybyśmy nie odrywali się od pracy do gadania przez mikrofon… gdybyśmy mieli choć jedną siekierę… itp.

Spać poszliśmy około godziny 1-szej w nocy. Poszliśmy spać, bo… tak zaplanowaliśmy — było postanowione, że musimy tego spróbować bez względu na sytuację. Wstawać mieliśmy o 5-tej. Jako było zapowiedziane, spaliśmy na gałęziach, bez śpiwora. Jedynym odstępstwem od typowego leżenia podczas snu był fakt, że byliśmy kompletnie ubrani nawet w czapkach oraz butach. Te ostatnie rozsznurowaliśmy, aby poprawić krążenie krwi w stopach. Ponieważ Paweł nie miał na nogach najlepszych butów do chodzenia w zimie (i oczywiście do spania w nich), nakłoniłem go, aby przynajmniej każdą z obutych stóp schował do osobnego plecaczka. Nasze oba plecaczki opróżniliśmy w tym celu do plastikowej torby.

Początek „pójścia spać” polegał na próbie zaśnięcia. Ja na pewno miałem z tym kłopot. Nie było mi zimno, ale wyraźnie odczuwałem stykanie się mego ciała z zimnem pochodzącym od podłożonych pode mną gałęzi. Kiedyśmy już definitywnie wstali, Paweł zapytany o wrażenia potwierdził, że też było mu zimnawo, ale z kolei od wierzchu; podłoże odczuwał dość przyjemnie. Do tej pory zastanawiam się, skąd te nasze różnice w odbiorze… Żaden z nas nie odczuwał tego zimna jako bezwzględnie skłaniającego do wyjścia ze schronienia i ogrzania się przy ognisku. Ale to stało się…

Była 3-cia po północy, kiedy Paweł wysunął się na zewnątrz. Wkrótce do niego dołączyłem. Okazało się, że stało się to przez bardzo mocno zmarznięte stopy, którym plecaczki nie pomogły — i buty, i skarpety były przemoczone. Paweł odszukał więc w ciemnościach miejsce, gdzie powinno być ognisko (nie było go widać, bo zgasło i było jeno żarem). Zanim wypełznąłem na zewnątrz, co nastąpiło jakieś 15 minut później, samodzielnie odnowił ognisko szukając najpierw resztek żaru pod popiołem, dokładając drobnych patyczków i rozdmuchując. Kiedy byliśmy już razem — ognisko płonęło i grzało. Tak dotrwaliśmy sobie do świtu. Bez stresów…

Tak to wyglądało rano...

Kiedy wracaliśmy — nieco zmęczeni — dotarły do nas uwagi wpisane w facebookowym światku. Część zupełnie jak uwagi tych stojących z boku, kiedy to już ktoś wziął się za akcję ratowniczą. Nawet i proporcje personae dramatis podobne. A przecież właśnie także TO pragnęliśmy odmienić.

Wytłumaczę… Kiedy napisałem, że ZAWSZE mam przy sobie kilka rzeczy, miałem na myśli to samo, co moi koledzy — nie umiem bezczynnie stać, kiedy dzieje się komuś jakaś krzywda. Kiedy człowiek leży na ulicy — ratuję. Kiedy mu dokuczają — ratuję. Kiedy jest pożar — ratuję. Kiedy komuś samochód ugrzęźnie w błocie — ratuję. To z reguły Wy — nieustraszeni wpisywacze „byleczego”, byle wpisać — stajecie się owymi ofiarami, które potem trzeba ratować, bo unikacie każdego wysiłku, by coś umieć więcej prócz mistrzowskich sztuczek z ogniem, lub by ruszyć bliźniemu z pomocą.

Serdecznie dziękuję Tym Wszystkim, którzy podzielili się merytorycznymi krytycznymi uwagami, którzy dodawali otuchy i którzy uśmiechali się do nas życzliwie… Dzięki Tym Wszystkim, którzy tak sympatycznie witali nas przy każdym wejściu na antenę — również za to, że troszczyli się, czy nam nie jest zimno, czy nie jesteśmy głodni oraz mieli wiele pytań. Dla „fachowców” to naprawdę budujące, kiedy pytania są od tych, co faktycznie „nie wiedzą”. Pozostałym życzę szczęścia w ich eksploracjach na „Pudelku”…

(2015 — podsumowując nasze zderzenie się z komentatorami wydarzenia: wszystko zbyt nachalnie narzuca mi skojarzenie z niektórymi badaniami naukowymi. Czyli, że wszystko zostało do ostatniej kropki przemyślane i ułożone, a potem wyniki badań jak się okazuje — idealnie pasują do założeń. Co Było Do Udowodnienia, kiedy to  genialny człowiek przystąpił do badań i je opisał.

My nie byliśmy aż tak genialni, a tylko chcieliśmy przeżyć „naprawdę” w warunkach, jakie one były, z tym co mieliśmy. I chcieliśmy, aby do zwykłych ludzi dotarła wieść, że pozostanie zimą w lesie na noc nie musi być związane z dramatem).


DODATKOWY WPIS

Dziś jest 6 marca… Niesiony wątpliwościami moich kolegów — dopisuję informacje o tym, co ich interesowało (dzięki, Chłopaki za te pytania — z mojego punktu widzenia przecież wszystko było jasne).

Pierwsza rzecz: nie podano na antenie szczegółowego scenariusza, stąd pytania, dlaczego nie użyto telefonu do wezwania pomocy, dlaczego nie spaliśmy w samochodzie, tudzież — dlaczego nie wykorzystaliśmy samochodowych akcesoriów. Scenariusz był jedynie ogólną, w miarę prawdopodobną opowieścią służącą do wyrobienia sobie poglądu przez słuchaczy, widać jednak jakieś niedopowiedzenia zbudowały u nich owe wątpliwości.

W scenariuszu jedziemy obaj do znajomych Pawła na grilla. Na drodze psuje nam się samochód, zaś Paweł stwierdza, że od tego miejsca jest droga leśna, którą znajomy go kiedyś prowadził, i jest to nawet trasa krótsza, niż szosą. Idziemy zatem, czas mija, z lasu nie wychodzimy. Jesteśmy już trochę przemęczeni tym łażeniem. Paweł nagle mówi, że się zgubił. Ja mówię, że mamy dwie opcje — idziemy dalej i się umęczymy (ja nie znam lasów, nie wiem jak są wielkie — to opcja oczywiście scenariuszowa, aczkolwiek prawdziwa). Do samochodu już nie wrócimy — zaczyna się ściemniać, nasze ślady zasypuje śnieg (i faktycznie). Możemy jednak teraz podjąć decyzję o przenocowaniu, bowiem położenie się spać, kiedy mamy sporo energii, daje nam spore szanse. Było ustalone, że Paweł jest całkowitym żółtodziobem, ja zaś na czymś tam się znam (opcja potrzebna do tego, abym mógł dla słuchaczy wskazywać prawidłowe rozwiązania).

Sądziłem, że będę narratorem odnośnie stosowania rozwiązań: ich wyboru, okoliczności — komentatorem jednak był Staszek Kędzia w studio, który starał się jak mógł, ale niestety nie znał naszych uwarunkowań, nie mógł więc celnie trafiać, co wyżej wyjaśniłem. Przewidywaliśmy obecność w studiu specjalisty od hipotermii, ale nikt się nie zgodził. Zaznaczam, że eksperci w studiu mieli być po to, aby tłumaczyć słuchaczom, na czym to wszystko polega. Mieli — w założeniach — komentować ewentualne moje błędy (nie było to łatwe, bo nie znali — powtarzam — uwarunkowań), a także wskazywać wszelkie inne sposoby postępowania.

Druga rzecz: Wasze, forumowiczów i facebookowców dywagacje trzymały się przyswojonego schematu, którego za diabła nie potrafiliście się pozbyć, bo nie potraficie przyjąć, że w prawdziwym życiu człowiek czasem postępuje nieracjonalnie, czasem wybiera wariant, który był pierwotnie źle wybrany i kurczowo się tego trzyma wbrew faktom, że istnieją powody, dla których nie robi tak, jak Wy byście zrobili. Rozkoszy doznałem, kiedy jeden z moich znajomych przekazał mi, że na jednym z zacnych forów ktoś zaczął oceniać nasze zmagania pod kątem… estetyki. Schronienie nie było postawione równiutko, śliczniutko, zapewne brakowało kolorowego szlaczka i krasnoludka w ogródku. W prawdziwym życiu roi się od sytuacji, nie trzymających się mojego i Waszego widzenia świata. I co? A Ziemia toczy toczy swój garb uroczy…

Absolutnie nie jestem zwolennikiem dopieszczania obozowiska w takich sytuacjach, w jakiej występowaliśmy. Zwłaszcza na jedno przenocowanie. Ów wspaniały perfekcjonizm, jaki stosujecie na wspólnych wyjazdach, gdzie jest Was kilku i przyjechaliście się zrelaksować przy ulubionych czynnościach obfitego w smaczności obozowania, kiedy każdy z Was wie, co robić i jak robić, i nie potrzebuje kierownika — pada, kiedy jest nas dwóch, a mój partner dostarcza mi np. materiałów, które jego zdaniem nadają się do zbudowania schronienia. Ja te materiały oglądam i odrzucam, po czym sam muszę udać się na poszukiwania. A gdzie miałem szukać, to już wiecie z tekstów wyżej. Wszelkie dopieszczania wymagają czasu, energii, uwagi, często narzędzi i światła. Na oko sądzę, że stosując się do Waszych porad skończyłbym budować schronienie, które Was by zadowoliło, dopiero koło 8-9 rano w tych warunkach. Przypominam — co Staszek K. wie — że ja jestem zwolennikiem takiego przygotowania noclegu, aby ogień był mi niepotrzebny (w razie problemów — owszem, wchodzę w rozwiązanie z ogniem, który i tak zapalam wcześniej, ale nie używam do ogrzewania schronienia; decydują o tym zawsze warunki), gdyż na podstawie doświadczenia wiem, że cenniejszy jest sen nieprzerywany. Może być on nawet krótszy niż zwykle, bo organizm potrafi się regenerować, kiedy jest nastawiony, że sen będzie krótki. Inaczej mówiąc: jeśli idziecie spać nastawiając się, że będziecie spać do rana i ciągle musicie wstawać — czujecie się rozbici; jeżeli wiecie, że macie tylko 3 godziny snu — z reguły (jeśli jesteście wyćwiczeni w taktyce snu) wyśpicie się…

(2015 — jestem wciąż pod urokiem poglądu, że legowisko, szałas, obozowisko mają być dopieszczone i wyglądać jak świeżo pobrane z magazynu. Wizje Ludowego Wojska Polskiego wciąż pokutują, ta pomalowana trawa i szorowany mydłem chodnik. Ludkowie Kochani, ja Wam jak najszczerzej życzę, aby w razie nieszczęścia <tfu tfu> ratownicy nie przywiązywali zbytniej wagi do estetycznej strony bandażowania Was, OK?)

Trzecia rzecz: sprzęt osobisty. Jak już napisałem, miałem ze sobą to, co mam zawsze. To zamyka sprawę. Wasze uwagi dotyczące krzesiwa są o tyle nieistotne, że gdybym użył zapalniczki, to nikt już by nie dyskutował… Mimo, że Polak ponoć nosi przy sobie pastylkę na kaca ja tego nie robię. Teksty o nodii możecie schować dla potomków jako dowód, że był taki czas, że ich „tatuś wiedział lepiej”.

Czwarta rzecz: cudownie wypowiada się mądrości z poczuciem, że się jest specjalistą. Wytłumaczcie to ludziom, którzy w „swoim lesie” nagle się gubią (bywają powody psychofizyczne decydujące o zaburzeniu orientacji) i wpadłszy w panikę rozbijają się o drzewa biegając chaotycznie to w jedną, to w drugą stronę. Byłem proszony kilkakrotnie przez służby leśne i innych o podanie im sposobu, jak człowiekowi wytłumaczyć sposób zachowania — mieli z zagubionymi łączność komórkową. W ten sposób ja, telefonicznie, pomagałem wyprowadzać ludzi będąc od nich kilkaset kilometrów. Przykładem jest dla mnie chociażby ostatni mój obóz w Bieszczadach, gdzie z moimi asystentami byłem w odwodzie dla ciśniańskiego GOPRu, kiedy szukano starszego pana z cukrzycą, który zaginął w „swoich górach”. A propos… jeden z takich zaginionych w „swoim lesie” zmarł mimo sprawnych poszukiwań… w okresie letnim. A ja po prostu odradzam mądrzenie się wyłącznie dla sztuki…

Ostatnie: zaprzestańcie myśleć i działać na podstawie schematu, jaki gdzieś znaleźliście w książce, czy znajomy Was nauczył. Ja już w swojej książce „Survival po polsku” oznajmiłem, że nie podaję ścisłych przepisów (chociaż parę razy nie dotrzymałem słowa), bo znam ludzi, którzy na takim przepisie zatrzymają się już na całe życie. Przypominam, że od lat uważam swoją książkę za mocno przestarzałą (zresztą nie była to książka dla znawców survivalu, bo wtedy takich w Polsce prawie nie było). I mam nadzieję, że Wy — mający teraz do dyspozycji masę książek i przebogaty internet — kiedyś to zrozumiecie…

Cieszę się przynajmniej, że teraz to piszę do przyjaciół, bo sobie to jeszcze obgadamy. Pozostali mało się przejmują. Ciekawe słowa powiedział ktoś, kto nazywa się tak jak ja: „Gdyby głupcowi dali do dyspozycji 100 rozumów, i tak wybrałby swój…”


Napisałem to wszystko ze złością, jakby docelowo dla mnóstwa survivalowych i survivalowopodobnych oceniaczy – zdenerwowaliście mnie swoją bezrefleksyjnością i niemożnością użycia wyobraźni podpowiadającej, że jednak nie wszyscy ludzie są jednakowi, nie wszystkie warunki są identyczne, nie wszystkie sposoby działania działają tylko z powodu zaprezentowania ich w podręczniku US Army...