Rowerowa wyprawa

Czemu chcę opowiedzieć, jak to było, kiedy nie myślałem o żadnym survivalu…? Miałem wtedy 16 lat, przebywałem w internacie z dala od domu rodzinnego i – chyba żeby mi osłodzić to oddalenie — ojciec wymyślił wakacyjną wędrówkę rowerową. Na Mazury.

Właściwie można by powiedzieć: wyprawa jak wyprawa — rowery, plecaki, szosa, upał albo deszcz. Była to dla mnie niezła szkoła… poruszania się w tym świecie. Ojciec miał za sobą sporo doświadczeń ze swoich młodych lat, bo najpierw chłopięce wyprawy rowerowe czy kajakowe; potem wojna, a więc więzienie w Twierdzy Brzeskiej za „przekroczenie granicy“, obóz pracy „gdzieś-tam“, szukanie armii Andersa; podróż dookoła świata, czyli z Kazachstanu, przez Persję, Indie, Południową Afrykę do Anglii; bitwa pod Arnhem, niewola niemiecka; po wojnie powrót do kraju i tłumaczenie się, że się walczyło po — jakoby — niewłaściwej stronie.

A potem znów — ja, czyli same kłopoty.

Wyprawa zaczęła się — oczywista! — od przygotowania sprzętu, czyli przede wszystkim rowerów. Nie były to bynajmniej wspaniałe rowery górskie, czego by się chcieli spodziewać młodsi czytelnicy, ale poczciwe, „kozowate“ rowery: nasz Popularny i radziecka Ukraina. Sedno sprawy nie dotyczyło jednak — wbrew pozorom — rowerów i dziwnych z nimi wygibasów. Dzięki wspólnej podróży z ojcem nauczyłem się, że można wjechać do lasu, przygotować sobie na ziemi legowisko, przykryć się kocem i obudzić się o wczesnym świcie, gdy tuż nad głowami przelatują z niesamowitym świstem łabędzie. Nauczyłem się, że można wejść do samotnej chałupy przy trzeciorzędnej drodze i poprosić o zrobienie nam obiadu w zamian za pieniądze lub pomoc przy gospodarstwie. Jednak jedno takie wejście okazało się dla nas prawie… niebezpieczne. Początkowo gospodyni wyglądała na wielce zakłopotaną prośbą ojca.

— Obiad… Ooobiad? Ale co ja wam zrobię? Nie wiem, naprawdę nie wiem

— Cokolwiek, proszę pani — powiedział ojciec z przekonaniem — cokolwiek. Na przykład ziemniaki z kwaśnym mlekiem…

— Ziemniaki z kwaśnym mlekiem… — powtórzyła z zadumą gospodyni.

— Tak. Albo jajecznicę z ziemniakami.

— Makaron! — szepnąłem trącając ojca w łokieć, bo bardzo lubiłem makaron.

— Albo makaron na mleku —– dokończył ojciec.

— No dobrze, poczekajcie trochę — westchnęła gospodyni.

Siedliśmy za stołem i wsłuchaliśmy się w nasze grające żołądki. W kuchni coś tam brzękało, coś tam stukało, coś się nalewało…
Po chwili na stół wjechały talerze z makaronem na mleku. Bez słowa chwyciliśmy za łyżki. Kiedy wyławiałem ostatnie makaroniki, pojawił się chleb z serem, ze świeżym, wiejskim serem. I herbata. Zapach i wygląd sera podziałał natychmiast. Spojrzeliśmy z ojcem na siebie z wyrazem błogości w oczach i zabraliśmy się za jedzenie.

Kończyliśmy dopijać herbatę, gdy nagle w drzwiach pojawiła się głowa gospodyni. Nie zwróciłem w tym momencie na to uwagi, ale potem, po całym wydarzeniu, przypomniałem sobie, że jej oczy miały jakiś błędny wyraz, twarz była zaczerwieniona, a czoło spocone.

— Już? — spytała krótko.

Kiwnęliśmy głowami. Gospodyni jakoś nagle zniknęła. Po chwili z kuchni dał się słyszeć jakiś rumor, szuranie nóg ciągniętych po podłodze. Pełne żołądki rozkojarzyły nas całkowicie. Oczy lekko się przymykały. Ciało miało ochotę upaść gdziekolwiek i drzemać, drzemać… Szuranie nóg zaczęło wyraźnie zbliżać się. Nagle w drzwiach pojawiła się postać dźwigająca przed sobą coś, czego — siedząc dość nisko, przy stole — nie widzieliśmy dokładnie. Dopiero po chwili, wszystko stało się jasne. Ogarnęła nas zgroza!

Daję słowo, że gdybym wiedział, co teraz nastąpi, zaraz po wypiciu herbaty, wybiegłbym z tego domu. Oto przed nami, na stole, stały dwie potężne michy pełne ziemniaków. Na nich położone były płachty, tak: ogromne płachty sadzonych jajek, a temu wszystkiemu towarzyszyły dwa pełniuśkie talerze z kwaśnym mlekiem. Zziajana od upału i kuchennego żaru gospodyni postawiła przed nami tacę z tym wszystkim:

— Najecie się? — spytała.

Gdy zobaczyłem ojcowe oczy, zmęczone, nieszczęśliwe, wiedziałem, że przepadliśmy. Gdy usłyszałem jego pozornie dziarski głos, gdy powiedział…

— Tak, tak, oczywiście!

… i pozornie ochoczo chwycił za widelec — wiedziałem, że teraz przepadliśmy na amen.

Gospodyni powiedziała…

— No to dobrze.

… i od tej chwili stała nieruchomo w drzwiach patrząc, jak jemy.

W oczach ojca czaiła się teraz groźba i rozkaz. Nie odezwałem się ani słowem. Tego dnia nie zajechaliśmy daleko. Nauczyłem się od ojca stawiać czoła przeciwieństwom. Cierpieć, ale wytrzymać. Bez słowa.

Ci, co mnie znają dobrze, wiedzą, że jeśli uskarżam się na coś, to gadam, żeby gadać. Gęba mi się nie zamyka — a więc na pewno wtedy specjalnie nie cierpię, tak sobie tylko przynoszę ulgę gadaniem. Ale jeżeli już zamilkłem, to znak, że jest ciężko. Ale wytrzymam do końca.

Opowiadanie pochodzi z książki „Survival po polsku