Krzysztof J. Kwiatkowski
Recenzja „365 dni bez zapałek” autorstwa Claire Dunn
Dostałem książkę Claire Dunn do recenzji, bowiem zajmuję się od dawna survivalem. Zastanowiłem się, co znajdzie w tej książce inny człowiek survivalu, jakimi oczami będzie szukał ważnych dla siebie tekstów, jakie myśli i emocje będą mu towarzyszyć. Bo zadanie jest nielekkie — stwierdzam to wcale nie dla dodania sobie animuszu czy chwały, ale dlatego, że opisany jest kontynent Australii, o którym ja nie mam zielonego pojęcia, może poza obejrzeniem paru filmów czy doznaniem jakichś drobnych muśnięć świadomości przez lekturę.
Historia osoby, która zdecydowała, że spędzi cztery pory roku w australijskim buszu, już z samego założenia jest fascynująca. Z jednej strony tak długi okres życia w naturze, to spore wyzwanie, z drugiej — uwarunkowania są tam co najmniej z piekła rodem dla człowieka ze środkowej Europy. Fakt, że najpierw było specjalistyczne szkolenie, adekwatne do warunków. Fakt, że nie było to bytowanie do końca samotne, bo jednak można było oprzeć się na kilku podobnych śmiałkach. Jednak olbrzymia porcja doświadczenia wiązała się ze zderzeniem ze światem, którego dotąd się nie znało.
A może to nie tak, bo Claire na samym początku swej opowieści przygląda się własnej wiedzy, bo była w końcu specjalistką działającą w ramach ochrony środowiska, a później wykonującą swe zadania zawodowo. Ale to wszystko było zbiorem informacji zawartych w dokumentacji, w tabelkach i wykresach. Bo poczucie, że zna się środowisko, zaczyna nagle ustępować pewności, że to było bardzo mało. Sądzę, że było by to mocne zderzenie dla każdego z nas. Życie w cudzych opowieściach zawsze wygląda inaczej, niż to osobiście doznane.
I tutaj właśnie zauważyłem sedno opisanej historii. Bo z jednej strony chodzi o dziką naturę i człowiecze próby powrotu, a z drugiej — o kondycję człowieka naszych czasów. No i o samego człowieka… osobiście. Bo przygoda Claire była jej własnym życiem, które nagle zmieniło priorytety. Natura prawdopodobnie w ogóle nie zwróciła uwagi na Claire. Ona zaś spotkała nie tylko naturę, ale i samą siebie. W przeróżnych okolicznościach. I opowiedziała to. Czyli dokonało się jeszcze przetworzenie, pojawiły się refleksje, a ja otrzymałem w książce podsumowanie. Dlatego zacząłem czytać książkę jako ten, którego interesuje człowiek w survivalu, a nie sprawy techniczne.
Survival, którym ludzie zajmują się głównie dla ucieczki od cywilizacji z jej brudami, jest tak naprawdę własną przygodą z sobą samym w roli głównej, aczkolwiek faktycznie natura nigdy nie zrzekła się swej przewagi. Jak ta przygoda wygląda, to kwestia indywidualnego wyboru. Jedni zalegają przy ognisku z dala od ludzkich spraw i popijają napoje wyprodukowane przez siebie z ziół, inni realizują ostry trening wytrzymałościowy z zapałem walczącego Samsona, jeszcze inni odważają się sięgnąć do własnego wnętrza. Oczywiście aspektów uprawiania survivalu jest dużo więcej. Claire większości nie zaniedbała. Ludzie zazwyczaj mają ogromne problemy z własną wylinką i wydaje się, że książka Claire właśnie to zjawisko przedstawia. Porywające!
Najpierw pojawiła się potrzeba, aby coś zrobić ze swoim życiem. Ucieczka nie była nagła i bez przemyślenia. To miało być rozsądne zrobienie czegoś ze swoim życiem. Przygotowania miały prowadzić do tego, aby nie zaznać kolejnej klęski, aby nie musieć szukać następnego lekarstwa. Potem przychodziły momenty zmagania z naturą, a wtedy okazywało się, że to były zmagania z sobą. I trzeba było szukać wytrwałości. Pojawiały się nieraz bardzo silne emocje. Bywały tak silne, że zbliżały się do niepożądanego momentu litowania się nad sobą. Claire uniknęła ukazywania siebie jako bezradnej, mało mądrej dziewczyny z cywilizacji high-tech, której od płaczu rozmazywałby się tusz do rzęs. Uniknęła też wpadnięcia w znęcanie się nad sobą. Nie pozowała na bohaterkę. Zwłaszcza, że coraz częściej przychodziły chwile, kiedy doznawała zupełnie nowych odczuć swego ciała, swego spojenia z naturą, radości z chwili, zrozumienia i szacunku… To budowało.
Nie pamiętam, bym sam doznawał takich uniesień. Na pewno mam w duszy widok samego siebie oglądającego ze wzniesienia pierwszy taki wschód słońca. Gorąca samym światłem kula powiększała się nieomal tuż przede mną. Chłód porannego powietrza oraz widoczna para oddechu dodawały kontrastu dla zmysłów i myśli. To nawet nie były myśli, ale raczej wijące się impresje związane z silnym poczuciem istnienia. Noszę to w sobie. Claire zebrała tego znacznie znacznie więcej. Tym bardziej wczuwałem się w powtarzające się opisy przeżyć, bo odnawiały się we mnie, jak własne.
Przyznam, że jeden rozdział zrobił na mnie duże wrażenie, był jakiś inny, niż pozostałe. W innych w sumie rozumiałem mechanikę zdarzeń, czułem ich realność, jak i pewną bajkową nierealność. Tego jednego rozdziału… jakbym się nie spodziewał. I nie mam wyraźnego argumentu, dlaczego tak się stało. To historia opisana w części Jesień. Przybycie instruktorki lepienia naczyń w glinie wprowadziło inny rodzaj funkcjonowania. Nie będę jednak psuł komentarzem radości oczekiwania na poznanie tekstu. Zresztą… i tak każdy przeżywa wszystko po swojemu. A może to był tylko moment, który już nigdy do mnie nie wróci. Ale… też nauczyłem się szanować chwile.
Dziękuję Autorce, że stworzyła pretekst do tego, że mogłem to napisać.
I dziękuję, że co jakiś czas znajdowałem w tekście nawiązania do książek czy utworów muzycznych, co wzbudzało we mnie potrzebę szukania. To bardzo dobra potrzeba, zwłaszcza gdy nie zachodzi sama dla siebie, ale gdy otwiera kolejne mikrokosmosy.
Znalazłem Claire w sieci. Napisałem do niej, że jej książka stała się dla mnie ważna jako dokument dotyczący ludzkiego, świadomego doświadczania świata i siebie… Książkę przeczytałem i zrecenzowałam na prośbę Wydawcy. Można mój tekst przeczytać powyżej. Ale wspaniałą rzeczą wydaje mi się, że 13 lutego 2016 Paweł Drozd z radiowej Trójki przeprowadził z Claire telefoniczny wywiad: