Pracowałem w Młodzieżowym Ośrodku Wychowawczym już osiemnasty rok. Jako wytrawny wychowawca miałem już swoją pozycję, a sposoby mego postępowania były wychowankom znane. I akceptowane. Nie wyobrażam sobie wychowania bez zaufania. Mówiłem zresztą moim chłopcom, że gdyby czuli przede mną lęk, byłaby to dla mnie porażka zawodowa. I człowiecza…
Tego dnia odebrałem grupę z zajęć warsztatowych i szliśmy razem w stronę budynku głównego. Czekał nas obiad. Kiedy podeszliśmy pod drzwi wejściowe, spostrzegłem, że chłopcy przystanęli i gapili się w górę. Po chwili zaczęli pokrzykiwać i śmiać się szyderczo. Uniosłem głowę i zobaczyłem, że na drugim piętrze wysokiego budynku, w otwartym oknie, na parapecie, z nogami na zewnątrz — siedzi chłopak.
— Skacz! — wrzeszczeli moi chłopcy.
— E, ty… co się peniasz, skacz!
Zrozumiałem szybko sytuację. Chłopak był w stresie i zdecydował się na to szaleństwo, by wreszcie coś się zmieniło. Był to wychowanek lekceważony, bo życiowo naiwny. Przyjechał z małej miejscowości. Gdy mu dokuczano, odgryzał się, lecz mało skutecznie. Budziło to chęć ponownego dokuczania.
Jest coś takiego w zachowaniach człowieka, że potrafi czerpać zadowolenie z własnej przewagi, nawet gdy nie ma ona większego znaczenia. Potrafi cieszyć się z drażnienia psa za płotem, za każdym razem, kiedy przechodzi obok. Poczucie bezpieczeństwa dawało dodatkową satysfakcję. Nie brakowało w ośrodku takich chłopców – oni nie potrzebowali oddzielającego płotu. Oni tu rządzili.
Wszystkim, którzy nie umieli się bronić, dawałem radę: Widzieliście kiedyś doświadczonego psa, który nic sobie nie robił z drażnienia go?. Niektórzy przytakiwali. Widzicie, kiedy pies za siatką się szczerzy, kiedy doprowadzony do ujada i próbuje dosięgnąć kłami przez ogrodzenie — każe to dokuczaczowi robić to za każdym razem. Nigdy nie zapomina o tym psie, nawet będzie pamiętać o tym, by zabrać jakiegoś kija i dźgnąć psa przez oka siatki.
Stary, doświadczony pies tylko łypnie okiem i kładzie pysk na łapach, bo wie, że ma co się nawet ruszać. Ale niech no tylko ten idiota zza płotu tu wejdzie…
W ten sposób dokuczacz kopnie kilka razy w ogrodzenie, żadnej przyjemności z tego nie ma, i idzie dalej. Więcej tego psa drażnić nie będzie, bo niby po co…?
Chłopak na parapecie nie wiedział, że nie należy się odgryzać. Doskonale nadawał się na ofiarę dla głupków. Krótkim słowem uciszyłem swoich chłopaków. I w tym momencie ktoś stający za plecami chłopaka z parapetu powiedział coś widocznie, bo chłopak obrócił do tyłu głowę, z widoczną złością coś odrzekł i… przesunął się do przodu. Natychmiast zrozumiałem, że może spaść, nawet nie chcąc tego. Musiałem jak najszybciej znaleźć się na górze.
Moje doświadczenie podpowiadało mi, że wszystko co w tej sytuacji zrobię, będzie jej nadawało odpowiedniego znaczenia. Jeśli będę działał nerwowo, przekażę swoje emocje głównej postaci dramatu. Spokojnym krokiem poszedłem ku drzwiom i po chwili byłem w budynku. Nie byłem teraz widoczny, a musiałem się spieszyć. Biegnąc po trzy stopnie pokonałem drogę na drugie piętro błyskawicznie. Tu natychmiast opanowałem oddech, by nie było widoczne, że się spieszyłem i by nic nie pokazywało stanu napięcia. Ujrzałem przed sobą długi korytarz do przebycia.
W końcu korytarza zobaczyłem zastępcę dyrektora, który w postawie człowieka zaganiającego kury do szopy próbował nie dopuścić kilku chłopaków do centrum akcji. Oni żwawo obiegali go to z jednej, to z drugiej strony, więc musiał się uwijać…
— Skacz frajerze, skacz, czemu nie skaczesz!? — wołali zaglądając za załomek ściany, za którym było okno.
Podszedłem blisko i zobaczyłem za owym załomkiem plecy chłopca siedzącego na parapecie, a obok niego stojącego jego wychowawcę, który coś perorował.
— Wynoście się stąd! Wszyscy! — wrzasnąłem możliwie stanowczo, głosem… wrednym. Nie mogłem pozwolić na to, by ktokolwiek dyskutował. Chłopcy znali mnie jako bardzo stonowanego. Nie krzyczałem, nie zwracałem się do nich opryskliwie czy lekceważąco, starałem się być sprawiedliwy. Ponadto wiedzieli, że prowadzę cieszące się wśród nich popularnością zajęcia. I znali moja stanowczość, gdy trzeba. Bez słowa obrócili się na pięcie i odeszli. Zastępca – odruchowo, za nimi.
Wychowawca pozostał. Być może poczuł w mojej osobie coś w rodzaju wsparcia. Odwrócił się do chłopca i znów coś do niego powiedział. Tylko pogłębił stan irytacji u chłopca, który wykrzyczawszy coś wychowawcy znowu przesunął się do przodu. Zrozumiałem, że obecność wychowawcy jest tylko przeszkodą. Był on zresztą człowiekiem trochę bez wyobraźni.
— Idź stąd, ok? — powiedziałem — Chcę zostać sam…
— Ale…
— IDŹ…!
Zostaliśmy sami.
Przez moment nie wiedziałem, co robić.
Miałem podobną emocjonalnie i decyzyjnie sytuację, kiedy zaczynałem pierwszą pracę resocjalizacyjną, w Pogotowiu Opiekuńczym. Stanąłem wówczas wobec sytuacji, że jeden wychowanek stał z brzytwą naprzeciwko drugiego, a tłum dzieciaków obu dopingował. To był mój drugi czy trzeci dyżur. Wtedy rozwiązanie przyszło nagle. Samo. Kierowałem się często intuicją.
Byliśmy teraz w budynku zbudowanym wkrótce po wojnie. Tak wyglądało wiele polskich szkół. W dwu końcach budynku były klatki schodowe połączone korytarzem. Na ostatnim piętrze, przy barierce, były dwa okna. Do jednego można było podejść z korytarza, drugie było za barierką, tuż nad schodami. Chłopiec siedząc na parapecie tego drugiego okna równie dobrze mógł spaść z wysokiego drugiego piętra, jak i runąć do tyłu, prosto na betonowe schody.
— Nie przestrasz się teraz… Idę tam do ciebie — powiedziałem i zacząłem przełazić przez barierkę nad schodami. Po chwili siedzieliśmy obok siebie, z nogami dyndającymi na zewnątrz budynku.
— A wy na co czekacie? Na obiad…! — zawołałem na wciąż stojących na dole chłopaków.
Wyglądało na to, że zostaliśmy naprawdę sami.
Po chwili rozmowy o bolących ludzkich duszach zaproponowałem:
— Co tak tu będziemy siedzieli. Chodźmy do mego kantorka, zrobimy sobie herbatę.
Przeleźliśmy przez barierkę i po chwili woda już się gotowała…