Głód

Opowiem o czymś, o czym nie spodziewacie się przeczytać. Żyjemy w takim miejscu na naszej planecie, że głód nam specjalnie nie grozi. Owszem, na skutek naszego zaniedbania lub szczególnych braków finansowych, możemy być niedożywieni lub mieć znaczące braki jakiegoś składnika w organizmie. W obu przypadkach — jeżeli nadal mieszkamy wśród ludzi, w miejscach mało oddalonych od cywilizacji, trudno jest mówić o głodzie, tym chronicznym. Mam na myśli bowiem głód długotrwały, osłabiający i niszczący. Pozwolę sobie tu wspomnieć głód oblężonego miasta (np. Piotrogród) lub głód powszechny (jak głód na Ukrainie).

Jak wspomniałem, głód w naszych warunkach może być łatwo opanowany, chyba że ktoś ma ewidentny problem z przełamaniem się, aby jeść to, czego nie zjadłby w czasach zasobnego portfela i przestrzegania bon tonu.


Istnieje głód czasowy. Faktycznie nazywajmy go tak jak należy: chwilowe poczucie głodu. To ten właśnie moment, kiedy powinniśmy już być po obiedzie, ale jeszcze nie jesteśmy. Ma on dwa aspekty: fizjologiczny oraz psychiczny. Pierwszy ma związek z sygnałami organizmu, że poziom substancji odżywczych we krwi jest obniżony, zaś przewód pokarmowy z żołądkiem na czele są już od dłuższego czasu w gotowości do trawienia, co nadal nie następuje. Świadomość wie, że poczucie głodu jest jedynie czasowe (jako, że… to zwyczajnie wiadomo) i nie istnieje żaden poważny powód, aby to miało nadal trwać i budzić podenerwowanie z tytułu dyskomfortu…


Sam uważam, że demonstrowanie poczucia głodu ma swoje uzasadnienie w komunikacji społecznej, kiedy chcemy swym bliźnim przekazać, że właśnie czujemy to samo co oni (sygnalizowanie poczucia wspólnoty) lub zaznaczyć swój odrębny status (jako nieszczęśnika, ofiary, niezaradnego dziecka) przez ukazanie, że np. „wy jesteście najedzeni a ja nie; nie myślicie o mnie”… Jakby tego nie ujmować, ta druga wersja jest mi niemiła. Zwłaszcza, że mam w głowie owo spostrzeżenie różniące jednego głodnego od drugiego…