Mój survival… zielony

Stary artykuł sprzed… wieków – odnaleziony

Co się stało, że tyle mówi się o survivalu? Ani się człowiek obejrzał jak pojawiło się mnóstwo firm i firemek zajmujących się ową dziedziną. Oferta jest bogata: skoki z bungie, przetaczanie ciężkich opon na odcinku 2 km, przenoszenie przez zamulony stawek, nad głowami, ciężkiej kłody, wspinanie się na stos plastikowych skrzynek by dołożyć kolejną i wspiąć się jeszcze wyżej…

Ludzie biorący udział w takich weekendowych imprezach wracają do domów i nierzadko zadają sobie pytanie, co im z tego zostało poza zmęczeniem. Nie zaprzeczam, że zmęczenie, tak zwane „zdrowe zmęczenie” jest doznaniem wspaniałym, napełniającym duszę poczuciem swobody i świadomością, że się człek wyszalał. Lecz… czy to jest survival?

Słowo „survival” oznacza w języku polskim przetrwanie. Niektórzy, dla odróżnienia od akcji ratowania ginących gatunków roślin i zwierząt na Ziemi, do określania tej działalności wolą używać zwrotu „outdoor survival”. Ciężko mi ukryć to przed Tobą, Drogi Czytelniku… ale to jest po angielsku. Puryści językowi krzywią się i przypominają staropolskie słowo „puszczaństwo”, na co żartownisie twierdzą, że kiedy zdarzy im się tego słowa nie dosłyszeć, to muszą się rumienić… Tak czy inaczej nie ma w Polsce innego, lepszego określenia, jak tylko ów „survival” lub mniej wygodny w użyciu zwrot „sztuka przetrwania”.

Chciałbym przedstawić to, co za nazwą „survival” się kryje, zaznaczam jednak, że jest to moja wizja. Kiedy zza oceanu przywędrowało do nas zainteresowanie survivalem, na kontynencie europejskim od dawna istniało coś zbliżonego, co nazywało się skautingiem. W Polsce niemal od zawsze – jak nam się wydaje – istniało harcerstwo i… nikt nie zwracał na to szczególnej uwagi. Amerykański survival powstał jednak z nieco odmiennych przyczyn. Otóż zaczęło się od wojny koreańskiej. Armia amerykańska szybko doszła do wniosku, że bardziej opłaca się budować nowy samolot na miejsce zestrzelonego, niż szukać nowego pilota tak dobrze wyszkolonego, jak ów,  który z zestrzelonego samolotu się katapultował. I tak zaczęto przygotowywać lotników do przetrwania w warunkach wrogich i to nie tylko ze względu na istniejący konflikt. Chłopcy ze stanu Georgia czy Kentucky musieli poradzić sobie z odmiennym klimatem, z brakiem pożywienia, nieznajomością tego, co do jedzenia się nadawało, a co truło.

Wyrosły z tego sposobu myślenia sport*) zajmował się więc dochodzeniem do zdolności radzenia sobie w skrajnie trudnych warunkach i chodziło tu przede wszystkim o warunki naturalne. Skauting i harcerstwo zajmowały się w tym czasie jeszcze dodatkowo sprawami stricte wychowawczymi a nawet społecznymi. Survival można uprawiać indywidualnie. Jeżeli zaś w grupie, to z jednej strony i tak podkreśla się, że każdy jest odpowiedzialny tylko za siebie, z drugiej strony reguły współdziałania mają być twarde jak granit i wszyscy w zasadzie powinni umieć to samo, czyli wszystko – żadnych specjalizacji!

Jak to bywa ze sportami wywodzącymi od wojskowości – survival uznany został za sport paramilitarny. Zapatrzeni w militarność nasi polscy młodzieńcy nie zauważyli, że Jacek Pałkiewicz – uważany za pierwszego instruktora szkoły przetrwania w Europie – organizował wyjazdy jak najbardziej cywilne i nastawione na jednoczesne poznawanie świata, podróże.

Obecnie**) pan Jacek poważnie się zastanawia w jakim punkcie kuli ziemskiej nie był, zaś polscy militaryści siedzą w swoich okopach w pobliskim lasku i mają za nic wiedzę pana Jacka, bo nie nosi on wojskowego moro i nie wie jak się bierze jeńców. A tymczasem survival przeszedł kolejne przeobrażenia: polscy survivalowcy nie mający funduszy na wędrowanie śladem Pałkiewicza „na skuśkę” przez Borneo, zadomowili się w rodzimych lasach i górach łącząc sztukę przetrwania z typową wędrówką czemuś zwaną obecnie – dla podniesienia prestiżu zapewne – trekkingiem. W zależności od upodobań zwani są survivalowcami zielonymi lub eksploracyjnymi i różnią się tym, że ci ostatni nie lubią specjalnie bytowania więcej niż dwa dni w jednym miejscu.

Inni wzięli się na poważnie za „przetrwanie w ogóle” i jęli zastanawiać się nad survivalem cywilizacyjnym. Oznaczało to poznawanie wszelkich zagrożeń. Tak więc pojawiło się ćwiczenie zachowań podczas pożarów, skażeń środowiska naturalnego, katastrof komunikacyjnych. Nie było to odległe ani od nauczania PO (przysposobienie obronne), ani od poważnej działalności człowieka wrażliwego – ratownictwa. Może dlatego survival militarny zaczął powoli i nieśmiało zbliżać się do ratownictwa.

*   *   *

Zajmuję się survivalem niemal od prawieków, a przynajmniej takie mam wrażenie, bo jego oddziaływanie na moją psychikę jest zbliżone do narkotyku, zatem pewnikiem zaburza we mnie poczucie czasu. Nawet nie zauważyłem kiedy zwyczajne wyjazdy koła strzeleckiego na letnie obozy w Bieszczadach stały się… tym właśnie. Kiedy zadałem sobie pytanie o rodzaj uprawianego survivalu, zajrzałem do swojej własnej książki, żeby przeczytać, co też ja tam napisałem. Nie jest to żart do końca. Przekonałem się bowiem, że można by się zatracić w podziałach i klasyfikacjach, bowiem survival zaczął mi nagle przypominać… dobry bigos. Każdy Polak wie, że bigos jest potrawą nadzwyczajną i czarodziejską. Tajemnica jego przyrządzenia związana jest między innymi z mnogością ingredientów. A w bigosie przecież może się znaleźć wszystko.

Tak uznałem, że uprawiam survival eksploracyjno-zielony z dodatkami militarności, nie zapominając wszakże o dodatkach bardzo-bardzo cywilizacyjnych. Mając do czynienia z bigosem upichconym przeze mnie potrafię czasem zapomnieć, co do niego włożyłem. Faktem jest, że jeżdżące ze mną w Bieszczady dzieciaki już we wrześniu wzdychają do wakacji. I właściwie tutaj zaczyna się opowieść…

Jak to już w życiu bywa, chociaż to nie ja wymyśliłem bigos, to jednak ugotowana przeze mnie potrawa zwie się „mój bigos”, tak samo proszę zrozumieć mnie, że mój survival nazywam „moim survivalem”, a to zarazem oznacza, że nie zamierzam nikomu odbierać praw do „jego survivalu”. Otóż mój survival oznacza duszę otwartą na zewnętrzny świat. Nie umiem sobie odmówić przyjemności napisania czegoś szczególnego, co absolutnie nie jest podręcznikowym, technologicznym – chciało by się powiedzieć – ujęciem problemu chodzenia po świecie. Wręcz przeciwnie!

Niektórzy ludzie uwielbiają spacery. Inni krzywią się na to i mówią, że większej nudy nie da się znaleźć. Jasne, że każdy ma prawo do swoich upodobań. Nie da się zatem dawać wyraźnego przepisu, stricte technicznego, który ma prowadzić do wrażeń, odczuć i nieuchwytnych stanów emocjonalnych.

Wędrówka, bytowanie w lesie, marsz górskim grzbietem albo i malowniczą doliną, stanowią ten rodzaj przeżyć, którego nie da się porównać z niczym innym, jak tylko z czymś w rodzaju spaceru. Można być nań zupełnie niewrażliwym i nudzić się setnie, kiedy z grzeczności towarzyszy się komuś w czymś takim. Ja akurat należę do tego typu ludzi, że zwykły spacer, do parku na przykład, gotów byłbym uznać za nudne zajęcie. Wyprawa w nieznane jednak jest dla mnie wydarzeniem tworzącym nieraz rozkoszny dreszcz wzdłuż pleców. Gotów byłbym rzucić wiele zajęć, gdyby tylko ktoś wypreparował mnie z poczucia obowiązku i rzetelności, bym mógł beztrosko porzucić punktualne chodzenie do pracy, troskanie się o losy innych ludzi, których mi powierzono, albo też dobre jakościowo wykonywanie swych zadań.

Czasem – mówię to zupełnie szczerze – żal mi, że nie wychowano mnie jako włóczęgi. Nie związanego z żadnym miejscem, obowiązkami i ludźmi.

Ziemia jest tak ogromna…

Kiedy tak właśnie widzi się chodzenie po jej powierzchni, okazuje się, że jest to czynność daleko ważniejsza niż się wydawało. Naprzemienne stawianie nóg staje się nie tylko sposobem na przemieszczanie się od punktu do punktu, ale jest też środkiem do podkreślania własnego istnienia.

Kartezjusz powiedział „Myślę, więc jestem“. Wśród mnóstwa transformacji nie znalazłem jednak „Chodzę, więc jestem“. A jestem gotów założyć się, że tworząc to zdanie doszedłem do konieczności utworzenia całej bazy filozoficznej, by udowodnić, że oznacza to wszystko również całe mnóstwo spraw… technicznych.

Bo to zupełnie czym innym jest najzwyklejsze „iście“, by gdzieś tam dojść, czym innym – by najzwyczajniej… iść. I żyć. Bo czym innym jest odczuwanie gruntu pod swymi nogami jako owej masy, od której musimy się z każdym krokiem odpychać, czym innym – jako ciągłej… terra incognita, która nas przyjaźnie unosi. Bo czym innym jest konstatowanie migających przed oczami obrazków, przesuwających się po bokach naszej trasy, nad nami i pod nami, tworzących jakby ścianę tunelu ułożonego dokładnie tam, którędy idziemy, a czym innym – ekspozycja obrazów, z których bogactwa czerpali wielcy malarze. Nie tylko malarze. To wśród gór, lasów, jezior, różnorodnych tworów natury i tworów ludzkiej zmyślności, działy się historie, plątały losy bohaterów opowieści. Każda zmiana miejsca, to zmiana otoczenia. Odchodząc z krainy hymnów, trafisz pomiędzy smętne piosneczki; żegnając się z miejscami będącymi świadkami tragedii, wkroczysz – Czytelniku – w światy legend i wesołych powiastek.

Jakże tu, tak po prostu – iść?, maszerować?, bezmyślnie zginać nogi w kolanach i opuszczać stopy na nowe miejsce? Prozaiczne, obojętne nowe miejsce!?

Czy dziwisz się, że są takie miejsca, w które się wchodzi w jakiś specjalny sposób? Mam taką dolinę: jej środkiem biegnie droga, wrzyna się pomiędzy wpychające się na siebie góry, biegnie raz ku dołowi, raz wspina się ku górze, wije się na przemian z bystrą rzeczką, plączą razem warkocz połyskujący tajemniczo w świetle księżyca. Bo w tę dolinkę udaję się tylko w nocy. Ci, którzy od lat wędrują ze mną przez Bieszczady, stale upominają się o nocny spacer w Dolinę Saurona, jak ją nazwaliśmy. Bo tutaj być może są ślady po tej straszliwej postaci z Tolkienowej Trylogii. Nad głową wyrastają nagle, choć w oddali, wieżyce, z których pewnie nagle odezwą się trąby alarmu i ruszy przeciwko nam oddział okrutnych orków. Idziemy cicho, stopy szukają asfaltu, by dotknąć go delikatnie, bez szelestu. Czasem kimś wstrząśnie nerwowy śmiech, po którym wszyscy obrzucają lekkomyślnego kolegę oburzonym spojrzeniem. Zbliżamy się w napięciu i oczywiście nabieramy w płuca dużo powietrza, gdy już stwierdzamy, że baszty są kępą wysokich świerków. Zresztą spodziewałeś się tego, prawda?

Skoro inaczej stawiasz kroki, kiedy idziesz ze swego pokoju do kuchni, inaczej, kiedy poruszasz się zaproszony do czyichś salonów; skoro inaczej wygląda twoje chodzenie, kiedy czujesz swobodę przechadzania się po sadzie pełnym nagrzanych słońcem i pachnących owoców, inaczej – gdy wionie chłodem od otaczających cię ciemnych zakamarków, w których być może czają się wrogie stwory – skoro od tego zależy twoje chodzenie, to czemu nie uznać za ważne to, w jaki sposób poruszasz się po tym świecie, w jaki sposób poznajesz ten świat i siebie samego?

Czy wspinaczka jest tylko pięciem się w pionie, czy jest dążeniem ku słońcu…?

Mój survival jest także otwarciem na człowieka. Kiedy trzeba wspólnie stawić czoła ciemności rozgrzanemu od senności lasu, gdzie jednak toczy się ukryte życie, kiedy trzeba razem ratować się przed oszukańczym bezdrożem wiodącym gdzieś na zatratę, kiedy przychodzi wespół cierpieć od siekącego deszczu, a jeszcze do celu daleko i nie ma mowy o żadnym dachu, nawet małego szałasiku, nad głową – jakże bliskim staje się drugi człowiek. Do tego dołóż, Drogi Czytelniku, te działania, które czynią Cię prawdziwym herosem: między drzewami rozpięte liny, wspinasz się najpierw pomiędzy konary starego jesionu, a kiedy stawiasz stopy na drgającą linę gdzieś na wysokości 12 metrów i patrzysz w dół, wówczas czujesz w żyłach żywą, tętniącą krew. Powoli przesuwasz się ponad przepaścią, a z dołu słyszysz głosy współtowarzyszy dodających Ci otuchy. I wiesz doskonale, że drugi koniec przypiętej do Twego ciała linki asekuracyjnej jest w krzepkiej dłoni kogoś, kto w razie czego uratuje Cię z opresji.

W moim survivalu konieczna jest odpowiedzialność. Wymagane jest myślenie „do przodu”, rozumienie podstawowych ludzkich potrzeb, szukanie prostych i skutecznych rozwiązań, które nie przyniosą szkody; niezbędna jest znajomość praw natury, cennymi są  optymizm i wiara w siebie. To szkoła charakteru. Jakże wartościowa, zwłaszcza teraz, gdy pojęcia honoru, godności czy spolegliwości są dziwnie zszarzałe i przetarte na łokciach.

W moim survivalu napotyka się ludzi. Czy to dziwne, że przetrwanie oznacza życie i przeżycie wśród ludzi? Kiedy survival militarny uczy jak przemknąć niespostrzeżenie między wartownikami lub po cichu „urwać jeńców”, mój survival wychodzi naprzeciw drugiego homo sapiens i spogląda mu prosto w oczy z uśmiechem. Nastoletni chłopcy mający za zadanie zdobycie pokarmu podchodzą do ludzkich siedzib i formułują pytanie o kawałek chleba w taki sposób, by spotkać się z życzliwością – nie porywają chyłkiem kury z podwórka. Mój survival pozwala zbliżyć się do robotników wypalających drewno w środku Bieszczadów i nawiązać coś więcej niż przelotną wymianę zdań. W ten sposób stale podchmielony, brudny i zarośnięty człek staje się Michałem, który w dniach swej świetności pływał po oceanach, a teraz potrafi rzeźbić drewniane łyżki i „diabołki” i czytuje w nocy przy świecy książki o dalekich krajach. I czuje się bardzo samotny.

Nasze zamieszkiwanie lasu nie oznacza ciągłej zabawy w chowanego z leśniczym, aby nie płacić mandatów za noclegi w niedozwolonych miejscach, bo nadleśniczy wydał zgodę na nasze bytowanie w leśnych ostępach na jego terenie. Pani w sklepie, do którego od czasu do czasu trzeba się pofatygować maszerując te sześć czy dziesięć kilometrów w jedną stronę, pyta życzliwie chłopców czy nie niepokoi nas niedźwiedź, którego ślady faktycznie znajdujemy po kilku dniach opodal obozowiska. I nie tylko jego ślady. Sarny, których odbite kopytka znajdowaliśmy w mazistej ziemi koło bieszczadzkiego strumienia, również zauważyły, że stempel psiej łapy był duży – przestały już się pojawiać. Leśniczy na naszą opowieść o wałęsającym się dziko psie zaśmiał się tylko: „W promieniu kilkudziesięciu kilometrów nie ma tu takiego dużego psa” mruknął. „To wilk”.

Wiem, że istnieją firmy oferujące survivalową przygodę, która nie jest jedynie zabawą i wyszaleniem się, ale pozwala na bliskie poznanie przyrody, odkrycie w sobie nowych możliwości i powrót do domu z wiedzą, którą będzie można się dzielić w zimowe wieczory ze słuchaczami, zaś ich otwarte gęby dadzą dużo satysfakcji. Wiem, że istnieją ludzie, którzy pragną dla siebie czegoś więcej niż tylko adrenalinowej ekstazy, podczas gdy przed skokiem z mostu całkowicie nieznany człowiek podający się za fachowca przyczepia im do nóg koniec liny, ja zaś przyglądam się z dużą ciekawością, jak to jednak można poddawać się „nieznanemu” bez osobistego sprawdzenia własnego bezpieczeństwa, jak to można nabywać życiowych siniaków bez zdobywania przynajmniej owej wiedzy, w jaki sposób siniaków można uniknąć na przyszłość – wszak znowu stanie się wobec wyzwania przygody bez osobistego zaangażowania w szczegóły, bo wszystko będzie w rękach innych ludzi. Dlatego właśnie przekonuję, że trzeba wszystkiego w życiu dotknąć i spróbować szukając mądrości, a nie tylko krótkotrwałych wrażeń.

*) Pamiętam, że przyjąłem kiedyś taką postawę, by survival nazywać sportem. Nie wynikało to z obranej klasyfikacji, ale miało służyć przekonaniu mamuś do tego, że nie chodzi o zmilitaryzowanie lub udziczenie ich pociech.

**) Należy pamiętać, że tekst był pisany wówczas, kiedy przed Jackiem Pałkiewiczem jeszcze parę wyzwań było