Życie i śmierć

potrzebna głowaChoćbyśmy nie wiem jak udawali, że nasze survivalowe rozważania będą dotyczyć wyłącznie działań związanych z bytowaniem w surowych warunkach naturalnych, a zarazem będziemy je ubarwiać (aktywując wydzielanie dopaminy  i ciesząc się serotoniną lub czasem oksytocyną) nadzieją na kontakt z Naturą — zawsze będziemy obracać się w określonym temacie. To… życie i śmierć.

Moje własne badania wskazują, że ludzie niechętnie mówią o śmierci. Jedynym dopuszczalnym tematem związanym z oddawaniem ducha jest śmierć na ekranie. Także w grach komputerowych, ale kto o tym myśli poważnie? To zjawisko tego rodzaju, że fascynuje i wprowadza w rodzaj oszołomienia, w podświadomości ma zawsze ten ratunek w postaci wyczucia fikcji, udawania, aktorskiej gry, zmyślenia fabuły. W zwykłej rozmowie, podczas ćwiczeń na uczelni, w czasie kursu instruktorskiego okazuje się nagle, że problematyka śmierci jest czymś niestosownym.

To coś, co chce się pominąć. Zwłaszcza, kiedy wykładowca czy instruktor mówi: „A teraz porozmawiajmy o TWOJEJ śmierci…” Następuje wtedy rodzaj paraliżu ośrodka myślenia, choćby nawet złagodzić ów wstęp dookreśleniem, że nie chodzi jedynie o przepowiedzenie terminu i rodzaju zgonu, ale… o osobiste zagrożenia. Te codzienne, o które się ocieramy niemal nieustannie.

Nikt jednak nie ma ochoty na taką rozmowę. Woli żyć w nieświadomości…

Tymczasem…


potrzebna głowa

Istniał taki czas, kiedy nie przyszliśmy jeszcze na świat. I jakoś tak jest, że w ogóle nie przejmujemy się naszym ówczesnym „niebyciem”.
Pójdźmy dalej… niewiele robimy sobie z tego okresu naszego — jak by nie było — życia, którego z okresu naszego wczesnego dziecięctwa w ogóle nie pamiętamy. Mało tego — będąc już całkiem świadomym dzieckiem nie przejmujemy się nadto, że możemy umrzeć. Raczej należy powiedzieć, że wchodzimy w rodzaj współbrzmienia emocjonalnego z dorosłymi, którzy martwią się czyjąś śmiercią.

Czy powinniśmy, czy możemy, powiedzieć, że zarażamy się od innych „stosunkiem do śmierci”?

Jeżeli „tak”, to może znaczyć, że śmierć i jej przeżywanie, dopiero tworzą się w naszej jaźni jako wydarzenie-tabu. Jeżeli się „dopiero tworzą”, pod wpływem czyichś emocji, to znaczy, że wcześniej tam tego nie było. Czemu więc lękać się, że za ileś lat nas znów nie będzie? Zwłaszcza, że przedtem też nas nie było?

Jeśli „nie”, to może znaczyć, że dojrzeliśmy do rozumienia istnienia śmierci. I to jako rzeczy nieuniknionej. Myślę, że lękanie się czegoś, czego możemy uniknąć, jest naprawdę w porządku — dzięki temu mobilizujemy się do owego unikania — śmierci przedwczesnej, niepotrzebnej. I tak pojawia się znów pytanie: czemu więc lękać się, że za ileś lat nas nie będzie?

Ani jedno, ani drugie rozumowanie nie implikuje następującego wniosku: „zatem umrzyjmy sobie tu i teraz”.
Ale na pewno implikuje zasadnicze pytanie: jeżeli żyjemy, to po co?

Odpowiedź „po nic” jest bez sensu (a sensu przecież pragniemy). Jeżeli jednak „po coś”, to znaczy, że trzeba na to odpowiedzieć.
Jeśli nie umiesz odpowiedzieć na to tu i teraz, to znaczy jedno — szukaj odpowiedzi.
Gdzie? Jak? To proste — jeżeli odchodząc z tego świata dasz sobie odpowiedź:
„Żyłem 'po coś’ i nie zmarnowałem tego” — już będziesz wiedzieć.


potrzebna głowa

Jeżeli, Człowieku, zajmujesz się survivalem, to czy robisz to na tej samej zasadzie, jak wtedy kiedy bezwiednie i beztrosko chrupiesz chipsy oglądając TV?

Czy też może zadajesz sobie pytanie: „Po co uprawiam survival?”
Odpowiadasz sobie na sposób oczywisty: „Żeby umieć przetrwać”.

Dlaczego zatem nie zadajesz drugiego pytania: „Po co mam przetrwać?”
Żeby nadal żuć chipsy przed telewizorem?
Żeby nie rozstawać się za wcześnie ze swoim zbiorem noży?
Żeby nacieszyć się, że jeszcze nie umarłeś?
Żeby czuć się lepszym od innych? Zwłaszcza od tych, którzy nie potrafili przetrwać?

No to PO CO się tyle trudzisz i pocisz?
Lepiej już tu i teraz powiedz głośno o wszystkich pechowcach: „Bo to frajerzy…!”
I wróć do żucia chipsów.
I do robienia tych wszystkich rzeczy, które stale robisz bez jakiejkolwiek świadomości „po co?„…

A moją ironię… wyczuwasz?