Moje odloty

Nie, Moi Drodzy, wcale nie będzie szalonych opowieści poalkoholowych lub po eksperymentach ze środkami psychoaktywnymi. Ale wspomnę sytuacje, kiedy zdarzyło mi się mieć krótkotrwałe zaburzenia świadomości.

A. Pierwszy taki przypadek wspominam mając stosunkowo niewiele danych. Miałem niecałe 4 lata, kiedy zachorowałem na zapalenie płuc. Wysoka gorączka spowodowała, że moje otoczenie stało się… płynne. Gdy miewałem gorączkę w okresie, kiedy to byłem parę lat starszy, pojawiały się podobne odczucia, lecz w dużo mniejszym nasileniu. Ściany pokoju pochylały się nade mną, zbliżały i oddalały, a ponadto pojawiały się ciemne chmury-postacie. Odrywały się one od jednej ze ścian lub od drzwi pokoju i zbliżały do mnie. Jedna za drugą. Kiedy już były blisko — rozmywały się. Towarzyszyły im ogromne „bańki mydlane”, przezroczyste, falujące, i toczyły się ku mnie zanikając po trochu. Każda z nich zapełniała całą przestrzeń w tej części pokoju, w której się rodziła — sięgały po sufit. Były zupełnie odrębnymi bytami, niż postacie. Przyglądałem im się z pewnym zaciekawieniem. Nie bałem się… Wkrótce jednak odpłynąłem zupełnie i nawet nie pamiętam, kiedy zabrała mnie karetka. Obudziłem się w szpitalu, w obcym miejscu, nie było przy mnie rodziców. Płakałem głośno i długo. Nikt nie przychodził. Zapewne zasnąłem, zmęczony i bezradny…

Zupełnie inaczej wyglądały dwie sytuacje, kiedy już byłem człowiekiem dorosłym. Ogromne znaczenie miały wtedy moja wiedza o funkcjonowaniu człowieka oraz moje nastawienie badacza. Każdy z tych przypadków wspominam z dużą dokładnością.

B. Któregoś dnia zadzwonił do mnie sąsiad, że pozostawiłem opuszczoną szybę w samochodzie. Szybko złapałem kluczyki i zbiegłem po schodach z trzeciego piętra. Po otwarciu drzwi klatki schodwej musiałem jeszcze skorzystać z ostatnich 6 schodków na zewnątrz. Była to zima i schodki były pokryte grudkami zamarzniętego śniegu. Wybrałem drogę po równych zjazdach dla dziecięcych wózków. Grudek na nich nie było. Ale były wyślizgane. Efekt był oczywisty — nogi pojechały w dół samodzielnie, tułów pozostał z tyłu. Wyrżnąłem potylicą o twarde podłoże i poczułem się jak… po walnięciu obuchem. Bo jak to inaczej określić? Na pewno przez parę sekund byłem „unpluged”. Powrót do zarządzania sobą uwidocznił się w momencie, kiedy trzeba było się podnieść. Pamiętam tę chwilę bardzo dobrze, bo przypominałem pijaka, który rozpaczliwie chwyta się ogrodzenia i z wysiłkiem dźwiga do góry, podczas gdy sztormowe fale kiwają pokładem.

W tej chwili nie mam pojęcia jakie siły we mnie wstąpiły, bo dotarłem do samochodu, podniosłem szybę, wróciłem do drzwi frontowych i… nie wiem, co było dalej. Stwierdziłem, że siedzę przed monitorem i staram się zorientować, co to za dokument jest otwarty w Wordzie. Pierwsza rzecz, jaką stwierdziłem, to że ja tego nie pisałem… Nie rozpoznawałem tekstu, choć czytałem go poprawnie. Stwierdziłem, że sprawdzę, jak jest data. Sprawdziłem. „Chwileńka! któryś tam dzień lutego…? No dobrze, ale… gdzie Boże Narodzenie?! Przecież jeszcze nie było Bożego Narodzenia! Jaki luty?!” Pamiętam, jak się wtedy psychicznie czułem: miałem wrażenie, jakby Bozia chwyciła mnie za kołnierz dwoma palcami i posadziła przed monitorem. Deus ex machina… Ni stąd ni zowąd. A potem już wszystko wróciło do normy.

C. Druga sytuacja z gatunku „poważnych” zdarzyła się również przed moim blokiem. Podszedłem do samochodu, otworzyłem drzwi i postanowiłem coś sięgnąć z głębi wnętrza. Postawiłem stopę na progu i odbiłem się ku górze, a jednocześnie przechyliłem tułów, aby sięgnąć daleko przede mną. Mój samochód to terenowy Land Rover, wysoki. Zatem nikogo ten sposób dostawania się do środka nie zdziwi. W wypadku zwykłego auta osobowego wszystko wyglądałoby inaczej. W każdym razie walnąłem czubkiem głowy o górną część futryny i odpadłem. Odpadłem fizycznie, stwierdziłem bowiem, że prócz chwilowej ciemności w oczach, odbywam właśnie lot ku ziemi, do tyłu. Kiedy już leżałem na ziemi, stwiedziłem, że coś nie pasuje. Leciałem w dół na plecy, a leżałem na brzuchu. Najpierw pomacałem ręką czy mam okulary, albo czy nie wbiły sie one w moją twarz. Ale leżały tuż przed nosem, zatem sięgnąłem po nie. To mi sięudało. Bo poza tym nie byłem zdolny do wykonania jakiegokolwiek ruchu.

Bo tak było — moje ciało było absolutnie bezwładne. Mogłem wykonywać jedynie lekkie ruchy lewym przedramieniem i palcami tej ręki. Leżałem wiedząc, że nie mam szans na podniesienie się. Wokół nie było ani jednego człowieka. Wspominam o tym, gdyż bynajmniej nie myślałem o tym, że ktoś miałby mi pomóc. Obawiałem się, że ktoś uzna, że jestem pijany. Zawsze wstydziłem się takiego stanu i nigdy nie chciałbym być o to podejrzewany. Pustka dookoła uspokoiła mnie. Bo… byłem w ogóle bardzo spokojny. Wiedziałem co się stało i wiedziałem, co może być dalej. Czekałem, aż organizm sam sobie wszystko poukłada. Tak też i się stało. Najpierw stwierdziłem, że lewa ręka ma tendencje do coraz lepszego funkcjonowania, coś dobrego działo się też z moimi stopami. Z pewnym wysiłkiem dokonałem tego, że nie leżałem na brzuchu, ale na prawym boku. Próbowałem lewą rękę przenieść ku progowi, aby zań chwycić i się podciągnąć. Na próżno. Po jakieś chwili już to było możliwe, ale za to palce bezwładnie ześlizgiwały się z miejsca, które nadawało się do chwycenia. Mój umysł pracował spokojniutko. Wiedziałem, że sytuacja jest już pod kontrolą. Nie miałem żadnych wątpliwości, że lada moment podciągnę ciało, oprę się plecami o otwarte drzwi i… w razie czego — kiedy pojawią sie jacyś ludzie — będę udawał, że robię coś pod samochodem. Tyle, że moja pozycja musi wyraźnie to sugerować.

Musiałem z tym chwilę poczekać. Kolejne moje kawałki włączały się do obiegu. Lewą ręką chwyciłem wreszcie za próg, potem posiedziałem parę minut, aby stwierdzić, że uda mi się powstać (rzecz jasna — czepiając się pojazdu), obrócić w lewo i spróbować wsunąć się na siedzenie. Ach… Jeszcze nie?, trzeba poczekać…

Ostatecznie usiadłem. Lewa strona funkcjonowała doskonale, problem był z prawą. Czekanie, sprawdzanie, cierpliwość…

Wysiadłem z samochodu i poszedłem do domu jak gdyby nigdy nic. Nikt mnie nie widział, nikt nie napomknął, że widział mnie w dziwnej sytuacji.


Czemu o tym wszystkim tu napisałem? Żeby pochwalić się spokojem i opanowaniem? Absolutnie nie. Pierwsza opowieść pokazywała, że mam wspomnienie z dzieciństwa, kiedy działy się ze mną dziwne rzeczy. Było ich znacznie więcej, więc uznałem to za oczywiste, że na stare lata panikarzem nie będę. Zresztą w sprawie równowagi psychicznej ewidentnie chciałem być podobny do mego ojca. Następne dwie opowieści — jak już wspomniałem — wiązały się z dość rozbudowaną wiedzą na temat fukcjonowania człowieka, fizjologicznego i psychicznego. Wiedziałem jakie zachodzą procesy w wypadku uderzenia w głowę. To fantastycznie pomaga się ogarnąć. Posiadałem wiedzę następującą:

  • jeśli po urazie głowy pojawiają się niemal natychmiast znaczące objawy (np. chwilowa utrata przytomności), należy uznać, że na ten moment jest dobrze i śledzić, co się dzieje dalej…
  • szybki efekt oznacza, że nasz mózg oberwał, ale zacznie się za chwilę ogarniać — trzeba poczekać.
  • niepokoić nas powinna sytuacja, gdy zaraz po zdarzeniu nic się nie działo, ale za to pojawiły się różne dziwne rzeczy parę godzin później, lub nawet nazajutrz, to… jest problem,
  • nowe dziwne rzeczy to: krew cieknąca z uszu lub nosa, zawroty głowy, podwójne widzenie, mdłości i/lub wymioty, utrata równowagi, utrata czucia, bóle głowy…

Po opisaniu obydwu ostatnich zdarzeń należy się istotna uwaga. W moim zdrowiu nie pojawiły żadne zmiany.

Fotki umieszczone tutaj pochodzą z filmu Dzikie dziecko w reżyserii Francois Truffaut; widoczna na nich postać uświadamia mi, że w "momentach krytycznych" byłem chyba taką postacią na moment. W moich czasach licealnych ten film zmienił moje życie ukazując, że czasem trzeba zauważać to, na co inni w ogóle nie zwracają uwagi...