Ależ gospodarzu…

Jest taka miejscowość na południu Polski, w której wciąż pada. Może nie „wciąż”, ale kiedy tam jestem, to zawsze mam trochę deszczu, a w dodatku pewna pani piosenkarka — lubię ją bardzo, ale nie w takiej chwili — zawsze mi wyśpiewuje, że mi pada tam, gdzie właśnie jestem i dokładnie wtedy, kiedy akurat mi pada tam, gdzie właśnie jestem. Myślę, że to jasne. [1]

Tuż koło owej miejscowości jest góra, którą obowiązkowo się „zalicza”, z tym większą przyjemnością, że na szczycie jest ładny widok i spore jagodowisko.

Pewnego dnia poszliśmy tam w szóstkę, ja z młodymi obozowiczami (prawie co roku organizuję niewielkie obozy wędrowne). Gdy byliśmy na górze, doznaliśmy pewnego rozczarowania, gdyż jagodowisko niczym szczególnym nas nie skusiło, a widok dał się skutecznie wyrugować przez brzydkie chmury. Kiedy schodziliśmy ku naszej miejscowości, doszło do jakiegoś porozumienia między nią a chmurami, aby piosenkowej tradycji stało się zadość. Polało się.

Szczęśliwie las był gęsty. Pokapało na nas, pokapało, ale gdy już wyszliśmy spod drzewiastego parasola, ulewa nagle ustała. Stwierdziliśmy, że znaleźliśmy się na dole znacznie wcześniej niż planowaliśmy i jesteśmy na tyle dorośli, żeby to wykorzystać w miejscowej restauracji, gdzie było dobre piwo. Jak pomyślano, tak wykonano.

W restauracji okazało się, że pompa od beczki nawaliła i piwa nie będzie, chyba że zostanie naprawiona do godziny 19. Restauracja miała tę tradycję, że kończyła sprzedaż piwa godzinę przed zamknięciem lokalu. Jako że właściwie nie mieliśmy już nic szczególnego do roboty, rozłożyliśmy na stoliku karty i zagraliśmy sobie w brydża. Wieczór był naprawdę miły. Zrobiło się już zupełnie sympatycznie, gdy o 19.30 pani zza lady ogłosiła, że pompa jest czynna, a ze względu na porę sprzeda piwo jedynie tym, którzy wytrwale czekali. Okazało się, że głównie nam.

Jeden kufelek nigdy nie był grzechem, a więc mając naprawdę czyste sumienie wędrowaliśmy sobie spokojnie szosą ku naszemu obozowisku. Zapadł już zmierzch. A w tutejszych górach wieczory bywają bardzo chłodne, zwłaszcza w lipcu.

Toteż niezwykle zdziwił nas idący drogą z naprzeciwka golas. Golas sam w sobie, zwłaszcza gdy nie jest golasem całkowitym, a więc „adamowym”, nie jest jeszcze niczym dziwnym, no ale na szosie? O zmierzchu? Gdy nie da się opalać? Kiedy w dodatku jest po prostu zimno?!

Dziwnie zamilkliśmy, jakbyśmy postanowili przejść przez to doświadczenie życiowe z godnością i bez słowa skargi. Ale golas nie milczał. Odjął rękę od twarzy — może od chłodu bolał go ząb albo zmarzł mu policzek — i spytał, czy nie widzieliśmy drugiego golasa.

Miał tupet, trzeba przyznać. Pospiesznie odpowiedzieliśmy, że nie, a on zawrócił i ruszył w drogę powrotną. Razem z nami.

Trzeba było to jakoś załatwić. Ostrożnie spytaliśmy, co się stało.

Okazało się, że młodziak wraz ze swym bratem i kolegą dotarli na szczyt góry z widokami i jagodowiskiem wkrótce po nas. Gdy lunęło, postanowili zejść skrótami. Jak pamiętacie, wkrótce przestało padać, oni jednak szli terenem otwartym i w odróżnieniu od nas, byli pod koniec mokrzy.

Widząc budowany na stoku góry dom, mający już zadaszenie, postanowili wykorzystać kawałek suchego miejsca. Rozłożyli sobie mokre ubrania i już mieli się ubrać w suche rzeczy, wydobyte z plecaków, gdy zjawił się gospodarz.

Cóż, nie był on nigdy w Wersalu, do pracy fizycznej zaprawiony od dziecka, a i budowę ciała miał niczego sobie. Kiedy nasz opowiadacz odzyskał przytomność, na dworze było ciemno, nie było nigdzie brata i kolegi, przy majaczącym w ciemności budynku stał ktoś z solidnym drągiem. W budynku zostały plecaki i mokra oraz sucha odzież.

Opowieść wzbudziła w nas chęć pomocy.

Bez słowa, nagle, wszyscy skręciliśmy ku budynkom na wzgórzu, wskazanym przez golasa. Wspinaliśmy się po stromym zboczu, sapiąc nie tyle z wysiłku, co ze złości na ludzką głupotę. Z ciemności powoli wyłaniały się szczegóły budowli: fragment rusztowania, jakieś deski oparte o stojące już ściany domu, betoniarka…

Wyłoniła się też samotna postać z drągiem.

— Dzieee…! — warknęła — Dzieee…! Jazda stąd! [2]

Było to warczenie „na wszelki wypadek”.

— Chcieliśmy tylko porozmawiać — zacząłem łagodnie.

— Z nikim nie bede rozmawiać! — zdenerwował się nagle dziadek; wzrok przyzwyczaił się już do ciemności i można było zobaczyć zmięty kapelusz oraz resztę. Nie było na to za wiele czasu, bo dziadek wcale zgrabnie chwycił lagę i tylko zafurczała w powietrzu. Jeden z nas w ostatniej chwili odbił koniec, który już miał umościć się na jego siedzeniu.

— Z nikim nie bede rozmawiać! Syn pojechoł już na milicje! [3]

— Ale my tylko chcemy zabrać swoje rzeczy i sobie pójdziemy — zająknął się golas.

— Potem mi łowce poginom, tak?! — obruszył się dziadek — Rok temu baran zginoł.

— Po co nam owce? A rok temu to nas tu nie było — znów zacząłem, ale dziadek był szybszy.

— Poooszli sobie, won! — rozdarł się — Bo was tu zaraz! — zaczął tupać i machać lagą.

Zorientowałem się, że wobec naszej przewagi liczebnej dziadek będzie wciąż najeżony i nieprzystępny. W kilku słowach przekazałem chłopakom, że byłoby dobrze, gdyby odeszli sobie parę kroków, a ja tu już z dziadkiem wszystko załatwię. Targi, szczególnie te ważne, powinny odbywać się bez świadków.

Trwały i trwały. Próbowałem przez „gospodarzu”, przez „proszę pana”, przez „ojcze”. „Wasza racja — mówiłem — wasza, ale dopóki nie uderzyliście. Teraz was mogą do sądów podać”.

— A niech podajom! — miotał się dziadek.

— Sprawę przegracie na pewno, ludzie się z was będą śmiali!

— A niech sie śmiejom — dziadek pogodził się z tym faktem.

— A wie pan, ile teraz sądy kosztują?!

— A mnie to nic nie obchodzi — odwrócił się dziadek tyłem do pilnowanej chałupy. Zmiękł!

— Chłopaki, bierzcie swoje rzeczy! — zawołałem w ciemność. Ruszyliśmy zgarniać wszystko do plecaków.

Byliśmy w połowie zgarniania, gdy coś zahuczało, zaterkotało.

— Ja nie pozwoliłem! Same tam pośli! — rozdarł się dziadek.

Zobaczyliśmy światła. Zobaczyliśmy traktor. Zobaczyliśmy gospodarza. Jakoś piorunem plecaki wyrwane z rąk legły znów pod ścianą; jakoś migiem wszyscy — i golas, i jego nowi pomocnicy — znaleźli się na trawie przed domem.

Tylko ja założyłem ręce na piersi i stanąłem na przyszłym balkonie, jak samotny heros pośród huraganu, i oparty o przyszły parapet patrzyłem na kolejne akcje, polegające na wyrywaniu odzyskanej już odzieży i plecaków i wrzucaniu z powrotem do wnętrza budynku. Właściwie sam nie wiem, skąd mi się to wzięło, zwyczajnie stanąłem oparty, z założonymi rękami i patrzyłem.

Wreszcie gospodarz uznał, że zakończył główną część roboty, że pora odsapnąć, oparł się o przyszły parapet koło mnie i wykrzyczał tym w dole, że mają się tu więcej nie pojawiać, bo zatłucze. Jak będą chcieli sobie zabrać swoje rzeczy, to muszą przyjść rano, z milicją. On na milicji był i zgłosił. Milicja ma uroczystość, więc nie ma teraz czasu, rano będzie miała. A on tu będzie pilnował, więc niech nie czekają, tylko się stąd wynoszą, i to szybko.

— Słyszeliście, co pan powiedział?! — krzyknąłem — Jazda, na dół, tam sobie czekajcie ile chcecie, ale nie tutaj!

Popatrzyli na mnie nieco błędnym wzrokiem.

— Mówię do was! Czekajcie na dole!

Załapali. Przynajmniej jeden się ocknął i pociągnął resztę za sobą. Teraz zostaliśmy sami, we dwóch, bo dziadek przestraszony, że mu się oberwie za wpuszczenie nas — też umknął.

Dwie godziny rozmawiałem. Dwie godziny! O zmianach w rządzie. O podatkach. O rolnictwie. O pośrednikach, którzy zarabiają na uczciwych rolnikach. O turystach, co nachodzą rolników. O zmianach w rządzie. O rolnikach, którzy powinni sobie jakoś radzić z pośrednikami. Niech pan patrzy, to my w mieście nie mamy o niczym pojęcia! O podatkach. A może im wydać te plecaki? O zmianach w rządzie. O rolnictwie. O zmianach w rządzie. O zmianach w rządzie. O rolnictwie. Robi się zimno. O zmianach w rządzie. Nie warto chyba tak stać i marznąć. O rolnictwie. O podatkach. Może im wydać te plecaki?… Aha, no to ja po nich pójdę.

— Idźcie po swoje rzeczy — powiedziałem na dole mocno zmęczonym głosem — I nie zapomnijcie podziękować za przechowanie.

Kiedy już wszyscy znaleźliśmy się na dole, okazało się, że odnalazły się dwa pozostałe golasy. Wszyscy trzej mogli się spokojnie ubrać.

W tym czasie słuchaliśmy opowieści brata naszego golasa.

Okazało się, że po awanturze błąkał się razem z kolegą po okolicy. Ponieważ zaczęło zmierzchać, postanowili jednak coś zrobić i udali się na posterunek milicji. Na milicji był ubaw, więc milicja kazała przyjść rano. Wolnym kroczkiem wrócili więc do „miejsca zbrodni” i…

W ciemnościach nagle pojawiły się ostre światła. Usłyszeliśmy chrobot opon po żużlu, hamowanie.

— Nadchodzi odsiecz! — usłyszeliśmy.

„Jak w amerykańskim filmie” — pomyślałem. Później okazało się, że inni też tak pomyśleli.

Wszyscy też pomyśleli jeszcze jedno: „Tylko dla kogo ta odsiecz?” Okazało się, że dla nas. Milicja.

— Jesteśmy! Zaraz wam pomożemy!

Powiedzieliśmy, że już nie trzeba. Zdziwili się bardzo.

— Oddacie im te plecaki?!!

— Mamy je.

— Ja kto „macie”?

— Normalnie, o! — tu są.

— Jak to?

— Normalnie, ten pan załatwił — pokazał na mnie pierwszy eks-golas.

Było ciemno, więc nie widziałem spojrzeń milicjantów.

— Paaanie! My pana zatrudnimy! Tylko do nich! Paaanie! Oni wszyscy to wariaci! Cała rodzina ma „żółte papiery”! Paaanie! Oni do nas z widłami wychodzą! Albo z kosą! Paaanie! Z nimi jeszcze nikt niczego nie załatwił! Paaanie!

Zrobiło mi się nieco ciepło, gdy pomyślałem z kim to gawędziłem.

— Paaanie! Jak ten górol do nas przyszedł, to myśleliśmy, że znowu chce nam jakiś numer wyrżnąć. A potem przyszedł ten goły młody, tośmy pomyśleli, że do rana może poczekać — wódeczka stygła! Ale jak potem komendant skojarzył, że to będzie ta sama sprawa, tośmy buty gubili, taki był bieg do samochodu! Paaanie! Nie żartujemy, dla nas to był naprawdę strach!

Był to rok szczególnego kryzysu, co objawiało się też w braku papierosów. Z tej wielkiej radości, że w ich terenie nie będzie nieboszczyka — sami tak powiedzieli — milicjanci oddali naszym palącym wszystkie papierosy, jakie mieli przy sobie i w samochodzie.

Poklepali nas wszystkich po plecach, mnie chyba szczególnie, zaproponowali pomoc w każdej sprawie i pojechali.

— Cholera! — powiedziałem — Ale numer.

Komendant rok czy dwa później zginął w katastrofie śmigłowca. Nie opowie więc, jak to było, co czuli, gdy zostali bez papierosów, ale za to z kompletem żywych na swoim terenie[4].


[1] Gdyby ktoś miał wątpliwości, to wyjaśniam: to pani Prońko śpiewa, że lubi deszcz w Cisnej

[2] Na moim obozie w 1996 roku biwakowaliśmy tuż obok opisanego miejsca. Jeden z moich młodych przyjaciół, Mario, który właśnie przeczytał pierwsze wydanie tej książki, przybiegł do mnie radosny: „Już wiem, jak brzmiało to 'Dzieee!' — O, słyszysz?!” Dziadek właśnie poganiał krowy, a jego okrzyk niewiele się zmienił przez tych parę lat!

[3] Tak zwano niegdyś policję, ale to było bardzo, bardzo dawno temu

[4] Wiele lat minęło od tego zdarzenia. Po nim było wiele zdarzeń w tym miejscu, przy których nas nie było. Ostatecznie zakład psychiatryczny wzbogacił się o jednego rezydenta więcej, ja zaś na pewno wiedziałem już, że szczęście nam towarzyszyło. W 100%!
Opowieść pochodzi z książki „Survival po polsku