Instruktor psychologii

Czuję niepokój…

Niepokój jest zjawiskiem, które zwiemy stanem psychicznym, a które ma swoje parametry: przyczynę uruchomienia, poziom aktywności, czas trwania, zdolność generowania innych stanów psychicznych, a przede wszystkim reakcji ze strony  naszej świadomości — działania.

Stany psychiczne towarzyszą nam nieustająco. Nie zauważamy ich. Nie śledzimy ich przemian. Nie znamy drogi, którymi nas poprowadzą. Doznajemy ich wtedy, kiedy przekraczają pewien poziom — z reguły typowy dla każdego stanu psychicznego, jak również typowy dla każdego osobnika — a więc ewidentnie pojawiają się zmiany fizjologiczne (szybkie bicie serca, rozkojarzenie, brak zdolności ruchu lub mowy, itp.), a często ponadto podejmujemy zupełnie nowe działania (nie będę ich teraz opisywał, w każdym razie… będących wynikiem bodźca, tego samego, który wywołał ów stan psychiczny). Jeśli to jest zawiłe, to przepraszam.

Mój własny niepokój jest pod moją kontrolą. Z jednej strony jestem już nauczony swoich typowych oraz niespodzianych emocji, z drugiej całkiem nieźle panuję nad nimi. Mój niepokój jest permanentny, ale nie ma mocy niszczącej. Prowokuje jednak do pisania tego tekstu.


Szkopuł w tym, że nastały czasy, że psychologiem staje się, niejako z marszu, niemal każdy. Powołam się tu na już banalną, na skutek nadmiernego przytaczania, anegdotę o Stańczyku, który udowodnił, że wśród ludu najwięcej mamy lekarzy. Każdy wie, co komu jest, i jak na to poradzić. Domorosłych psychologów jest multum. Ale rzeczywistość zawsze taka była.

Mój niepokój związany jest jednak z tendencją krzewienia wiedzy przetrwaniowej przez ludzi, którzy są/stali się „instruktorami survivalu”. Wiem o tym, że ten zawód został uwolniony, ale nie do końca są opracowane szczegóły dydaktyczne (oraz osobowościowe), a to sprzyja zwiększaniu się populacji instruktorów, co do których można czuć nieufność. Tu podaję do wiadomości, że znam też wielu, którzy już wcześniej mieli doskonałe doświadczenie, a swoją niezbędną wiedzę solidnie pogłębiali, a życiu dobrze się sprawdzają. Gdybym tego nie napisał, zaczęło by się gęganie… I tak się zacznie, bo bezwzględnie dodam, że udawaczy też znam… wielu.

Sam szkoliłem takich instruktorów i w zasadzie… czułem się parszywie. Zakres zawodowego funkcjonowania jest bowiem mało precyzyjny. Całkowicie zgadzam się, że elementy przynależne rzemiosłu mogą być obiektem pokazu, ćwiczeń i dalszego samodzielnego doskonalenia (aczkolwiek zastanówmy się, ile czasu poświęcano kiedyś na czeladnikowanie u kowala, szewca czy młynarza; zakres wiedzy był dosyć wąski a konkretny). Coś się jednak we mnie burzy, jeśli ktoś wchodzi w kompetencje lekarza czy psychologa nie mając żadnych podstaw, a tym bardziej wiedzy specjalistycznej. I kiedy nie ma doświadczenia. Także w pracy z ludźmi. Bo ciągłe „przebywanie wśród ludzi” nie oznacza jeszcze żadnych umiejętności. Można nawet byś skończonym dupkiem…


Ponieważ mam tendencje do nadmiernego rozpisywania się, w tym właśnie — ważnym dla mnie temacie — postaram się skupić na samym sednie.

Człowiek survivalu zdecydowanie powinien znać podstawową wiedzę związaną z fizjologią, psychologią oraz psychofizjologią (stykiem i wzajemnym oddziaływaniem na siebie tych dwóch pierwszych). Powinien przyswoić wiedzę oraz umiejętności czysto techniczne, a także te przyrodnicze. Powinien umieć oceniać zasoby własne oraz otoczenia. Powinien poznać uwarunkowania sprzyjające zagrożeniom, typy zagrożeń, ich charakterystykę. Pożyteczne jest poznać specyfikę psychologii tłumu. Wiedzą tą powinien posługiwać się w życiu z pełną świadomością. Jak każdy człowiek powinien umieć udzielać pierwszej pomocy, tak survivalowiec powinien potrafić do tego dodawać wszelkie elementy wiedzy i umiejętności związane z warunkami ekstremalnymi. Można też tę wiedzę przekazywać innym. Tylko powinno się odróżniać pomaganie ludziom od szkolenia ich.

Czemu to tak mocno akcentuję?
Bo wielokrotnie byłem mimowolnym świadkiem nauczania niechlujnego, powierzchownego, bazującego na „wiedzy powszechnej”, a w dodatku głoszącego nieprawdę. Szkodliwą nieprawdę. Burzę się zwłaszcza jeśli chodzi o psychologię. W sprawach medycznych mimo wszystko ktoś może się zorientować, że coś tu nie gra. Psychologia — ta podstawowa — jest u nas terra incognita. Wszystko przypomina bajdurzenia wróżki… Więc w tym zakresie można popisywać się do woli, bo nikt nie sprawdzi.

Przytoczę kilka przykładów:

— Uczący kursantów jak badać tętno u poszkodowanego mówi mniej więcej coś takiego: „Przykłada się palce do szyi z boku, albo pod nadgarstkiem, i wyszukuje którąś z tętnic…” Pomijam już samo sugerowanie, że pod nadgarstkiem wyczuwalnych tętnic jest ile wlezie, a nawet, że istnieje możliwość wyboru tej, którą najbardziej polubimy, bo nie było nawet wskazania konkretnego miejsca na ciele, ani sposobu jego precyzyjnego znalezienia.

— „Potrąconego trzeba szybko zabrać z drogi i ułożyć z boku. Pamiętać trzeba, aby nim nie szarpać, bo to może być szkodliwe”, po czym nastąpiło opowiadanie, że należy potem sprawdzić, czy nie ma uszkodzenia kręgów. Tym razem pomijam, że nie podano ewidentnych przykładów potwierdzających owo uszkodzenie, jako że już pierwotne znoszenie z drogi mogło uczynić to, czemu wcześniejsze badanie mogłoby zapobiec.

— Zajęcia z psychologii są znacznie łatwiejsze. Najpierw dowiadujemy się, że musimy dysponować wolą przetrwania. Potem wymieniane są te rzeczy, które nam ową wolę naruszają. A potem następuje sugestia, że trzeba być twardzielem. Ta opowieść trwa odpowiednio długo i zawiera odpowiednio dużo sytuacji zagrożenia, aby zrozumieć, że faktycznie twardzielem trzeba być. Od tego momentu oczy są wlepione w prowadzącego, bo skoro o tym opowiada, to musi być niezwykłym twardzielem. A poza tym na tych zajęciach nie musimy niczego udowadniać praktycznie…

Przykładów wcale nie będę więcej podawał. Te trzy przykłady dobrze reprezentują te setki, które mogłyby się tu pojawić.


Uznałem, że jest okazja do pokazania, że kiedyś się coś komuś wytłumaczyło (i samemu uważą sie to za dobre tłumaczenie), wcale tak być nie musi… Powyższy mój tekst został skomentowany. Tyle, że osoba komentująca — wydaje mi się — nie pojęła celu mego pisania i skupiła się na… czymś innym. A tego „innego” z kolei ja nie rozumiem. Bowiem:

Rzeczywiście zawiłe… nie do końca kumam zamysł tych powyrywanych z kontekstu sytuacji i miksowania posiadania teoretycznej wiedzy ze szkoleniami i praktykowaniem surwiwalu (to trzy różne rzeczy). Psychologii uczy się przez pięć lat studiów jednolitych a to dopiero wstęp i podstawy. Jest to dziedzina rozległa jak medycyna, więc specjalizowanie się w jakiejś działce to kolejne lata nauki i praktykowania. Naiwnością jest więc oczekiwanie, że złożone mechanizmy psychologiczne (w tym te będące w zainteresowaniu psychologów związanych z surwiwalem) można w od podstaw, w sposób wyczerpujący omówić ze zrozumieniem, dla laika, w trakcie kilkugodzinnego szkolonka. Oczywistym jest też dla mnie, że psycholog mówiący o tych zjawiskach nie ma żadnego obowiązku być ucieleśnieniem supermana, tak jak ginekolog położnik nie musi rodzić, by być fachowcem w swym zawodzie. Pytanie jaki jest cel szkolenia i grupa docelowa. Zwykle nie ma czasu na wiele więcej jak szkic podstawy podstaw. Fascynaci muszą szukać dalej głębszej, specjalistycznej wiedzy teoretycznej, którą będą mogli przeplatać nabywane własne i poznawane cudze doświadczenia. Ot życie…

Zaznaczyłem w tej wypowiedzi tekst, który jest oczywistością. Oczywistość ta jest wykazana w ostatnim akapicie mojego tekstu. Jednocześnie wiem, że psycholog bynajmniej nie musi być dobrym szkoleniowcem; inni też to wiedzą. Rozumiem potrzebę wypowiedzenia się, ale przynajmniej chciałbym z tego coś wynieść mądrego. Bo stale mądrości pożądam i z radością witam tych, którzy się nią dzielą.

Jeśli jednak osoba pisząca jest psychologiem, to wypowiadając się… po prostu się wypowiedziała. Tylko. Ale tym samym wyraziła jakby cichą zgodę na to, by „szkolonkowym” treściom jednak pozostawić cechy znachorstwa i niedouctwa, a ponieważ mój tekst jest do kitu i niezrozumiały (powyrywany i zmiksowany), zatem powinien zniknąć (czy coś takiego). Ja zaś poczułem, zwłaszcza kiedy podesłano mi link *), że trafiłem właśnie na wysokiej klasy specjalistę. Ten zaś wyjaśnia mi, że bez osiągnięcia naukowych szczytów, nie wypada się odzywać. Zwłaszcza w temacie psychologii. I nie ma co się spotykać z ludźmi przy herbacie lub przy ognisku dzieląc się wiedzą, bo to nie oznacza żadnego spełnienia… nawet przed doktoratem. Przepraszam za tę ironię, ale opisałem sytuację, w jakiej się znalazłem oraz jej kontekstów.

Natomiast ja, naiwnie, oczekuję aby ludzie mogli być wprowadzani w podstawową wiedzę o ludzkim sposobie myślenia, o ludzkich emocjach i rozwiązywaniu problemów mimo ciężkich, niewybaczalnych braków edukacyjnych. Oczekuję, że będą mówili językiem zrozumiałym dla każdego i wtedy użyją słowa „kumać”, którego świadomy potęgi swej wiedzy psycholog już by nie użył. Bowiem życie ma prawo do tego, by być życiem świadomym, nawet na niższym poziomie. Zatem istnieje potrzeba wiedzy spoza zasobu uniweryteckiego, ale za to na poziomie zrozumiałym i użytkowym, bez pomieszania pojęć oraz podawania zaklęć.

O ile jednak szarlatan niskiego poziomu będzie używał usłyszanych i wykutych opowiastek, zaś szarlatan wysokiego poziomu — zaklęć typu: „prawo Yerkesa-Dodsona”, to człowiek poznający jednocześnie i życie, i wiedzę, dysponujący sprawnym logicznym umysłem, będzie zwyczajnie funkcjonował i dzielił się doświadczeniem. Na pewno nie będzie wspominał poszukiwania „którejś z tętnic” na nadgarstku dla odszukania tętna. Na pewno nie będzie udawał psychologa nie będąc nim, ale będzie znał podstawowe, zgodne z rzeczywistością mechanizmy psychiczne. Za to — być może — będzie mógł wskazać lekturę tłumaczącą niektóre sprawy, jak np. artykuł Rosenhahna D.L. „O ludziach normalnych w nienormalnym otoczeniu” (w książce K. Jankowskiego (red.) Przełom w psychologii, Czytelnik, Warszawa (1978). Warto!

Ja odpowiedziałem:

No nie bardzo. Tu nie chodzi o wygórowane oczekiwania, ale też nie o porady faceta sprzedającego marchewkę… ZAWSZE trzeba się samemu dokształcać. I do tego potrzebne jest solidne wprowadzenie w świat pojęć i zależności. Mamy ponadto do czynienia z psychologią teoretyczną i praktyczną. Jest konieczność diagnozowania tego, co się dzieje i adekwatne reagowanie. Bez praktyki?
A w jaki sposób sytuacje opisane w tekście są powyrywane z sytuacji? One same są sytuacją…

Odpowiedź:

Jeśli nie chce się być uczonym przez faceta sprzedającego marchewkę to weryfikuje się wykładowców na szkoleniach i nie jeździ na te „marchewkowe”. Zapętliłeś tu wiele wątków w jednym tekście, zapodając je hasłowo, a każdy z nich jest bardzo szeroki i wymagałby, dla uczciwości i obiektywizacji (na ile to możliwe) szerokiego omówienia. A kontekst ? to kontekst składa się na ocenę sytuacji a nie odwrotnie :) Jeden drobiazg w opisie może spowodować, że będziemy mówić o dwóch różnych rzeczach. Stąd niebezpieczeństwo niewłaściwego przekazu i rozumienia, gdy w grę wchodzą hasłowość i niedopowiedzenia. Zupełnie jak w przytaczanych przez Ciebie sytuacjach. No ale tu zahaczamy już o percepcję, a to kolejny temat do dyskusji.

Tu widoczne jest złe ustawienie znaczeń, choćby w mojej myśli o „sytuacjach powyrywanych z sytuacji”. Wyraźnie piszę o „sytuacjach” a nie o „ocenie sytuacji”. Sytuacja jest pierwotna, sama powstaje. Dopiero przez szukanie i rozważanie kontekstów prowadzi się do jej oceny. Tyle, że my wszyscy potrafimy się różnić w wyławianiu kontekstu. Jeśli opiszę sytuację, w której ktoś nie jest w stanie wyłowić kluczowego elementu — ocena będzie od czapy. Choćby instrukcja gaszenia pożaru w postaci takiego a nie innego zalewania wodą… Może ona przynieść fatalne efekty, jeśli instruktor pominie casus gaszenia łatwopalnych cieczy czy miejsca będącego pod napięciem. Kto zna ten ostatni element, ten rozpozna defekt w takiej instrukcji. W króciutkiej polemice na temat prowadzenia zajęć nie da się podać wszystkich szczegółów, ale moje przykłady ukazują sytuacje szkoleniowe ewidentnie zepsute. Tymczasem w każdym podanym przykładzie wyraźnie wskazałem, co jest nie tak. Bowiem każda z tych opisanych sytuacji powinna przyczynić się do rezygnacji z takiego szkoleniowca.

I tu istotna uwaga: to jest niezrozumienie zjawiska zwanego szkoleniami, by sugerować nie jeżdżenie na szkolenia „marchewkowe”. Człowiek, który pragnie się edukować, już z założenia nie będzie w stanie odróżnić marchewki od szparagów z najwyższej półki. Adept powinien otrzymywać solidną wiedzę, fachowo podaną — właśnie tego dotyczy cały mój artykuł, że ośmielę się podpowiedzieć… Wnioskowałem tym samym o uczciwość (bez obiektywizacji?), ale być może nie prowadziłem do szerokiego omówienia. A może powinienem wyraźnie napisać, że badanie tętna nadgarstkowego polega przyłożeniu palców (liczba mnoga!) wskazującego i środkowego (absolutnie nie kciuka!) u nasady kciuka osoby badanej, po spodniej stronie przedramienia (kiedy patrzymy na zegarek ręczny, zazwyczaj patrzymy też na wierzch dłoni — strona spodnia jest od spodu), układając owe palce w miejsce pomiędzy ścięgnem (jednym z dwóch wyraźnie widocznych, biegnących od dłoni ku zgięciu łokciowemu; gdy popatrzymy na własną dłoń, wówczas omawiane ścięgno będzie po prawej stronie, bliżej kciuka) a kością promieniową (tę od strony kciuka). Będzie tam wyczuwalne pulsowanie tętnicy promieniowej. Nie mamy tam mnóstwa innych tętnic do wyboru… Winien jestem jeszcze wytłumaczenie czemu przykłada się dwa palce i nie przykłada się kciuka, ale nie zamierzam. To nie jest szkolenie. Teraz trzeba szukać głębszej wiedzy teoretycznej. Tu zaznaczę, że z reguły przynajmniej podaję literaturę…

PS.Czemu jeszcze miałem ogromną potrzebę omówienia tego komentarza? Bo zrobiło mi się przykro, że (jeżeli już faktycznie mój napisany tekst nie był „pełnosprawny”) otrzymałem garść słów bez konkretów, za to wyraźnie podkreślających, że by mówić, trzeba być kimś, co mówi mi właśnie taki ktoś. Możliwe, że takiego zamiaru w ogóle nie było, ale tak wyszło, co oznacza… pewien brak kontroli nad własnymi słowami. A może kiepska percepcja? Nie jest to zdanie bezpośrednio ode mnie — konsultowałem je z prawdziwymi fachowcami.

*) Inna rzecz, że zaglądając w to miejsce poczułem jak to jest znaleźć sie w zaklętym kręgu wiedzy, kiedy nie mam tam czego szukać; ale dowiedziałem się, że czasami wystarczy odświeżyć wiedzę i już się nie jest mądralą tylko mądrym w danym temacie...