Mam was dość, idę na spacer

Opowiadanie będzie jednym z nowych w kolejnej edycji mojej książki Survival po polsku, która wyjdzie w 2017 roku

Tym razem opowiadań będzie ponad 30 i to w osobnym tomie…


Obraziłem się na moich obozowiczów.

– Urządzacie tu takie krzyki ryki, że mam was dosyć. Nawet zwykła rozmowa między wami to hałasy startującego odrzutowca! Biorę psa i znikam. I nie wiem kiedy wrócę. Nie wiem czy wrócę…

I poszedłem.

Pies za mną…

Właściwie – sunia. Miała swoje imię, ale mówiłem do niej „Pies” – w ramach reprezentowanego gatunku. Sunia była znajda znaleziona na śmietniku w zimie. Tak trafiła do mnie. Miałem swój własny sposób odnoszenia się do istot żywych: byliśmy po prostu obok siebie. Równorzędne istoty i to wszystko. Dopiero dalsze rozważania i wzajemne oddziaływania ukazywały, że byliśmy razem. Jeszcze potem można było się domyślać, że ja to ten, który potrafi załatwić jakieś żarcie.

Nigdy nie tresowałem swoich psów. One były „koło mnie ze mną” i spostrzegały, co robię, jak robię kiedy robię i co temu towarzyszy. Gdy zbliżałem się do krawężnika, wydawałem jakieś dźwięki i zatrzymywałem się. Kiedy wydawałem dźwięki, to zawsze coś następowałem. To były takie właśnie dźwięki, bo te inne były inne i po nich nic nie następowało. Bo jeśli miało nastąpić, to dźwięki były powtarzane, a każde powtórzenie, było inne – krótsze, mocniejsze, jak naciśnięcie. Moje psy zawsze jakoś radziły sobie z zorientowaniem się o co chodzi. Tyle, że ja starałem się, aby nie było wielu odmian mego mówienia. Skoro pies wiedział, że „siad” jest sygnałem do tego, by usiąść, to „usiądź” już było chińszczyzną, ale „siadaj” było jednak do czegoś podobne. Kiedy już byliśmy zżyci, zorientowałem się w uchu psa istnieje nie tylko dźwięczący zespół elementów dających zrozumieć co trzeba, ale też może on wnioskować, kiedy jest to szept. Słowo, to słowo…

Psy nigdy nie tresowały mnie. Orientowały się jednak, że staram się zrozumieć o co im chodzi. Pomagały mi – zauważałem to. Zgrywaliśmy się tak bardzo, że nie trzeba było wielu słów. Spoglądaliśmy na siebie i kiedy byliśmy pewni, że siebie widzimy i jesteśmy skupieni, wystarczył gest. Odpowiedni. To znaczy każdy gest oznaczał coś innego…

Dogadałem się na przykład w wielu sprawach – bo przecież szczekanie było szczekaniem – by pies orientował się, że nie do końca rozumiem, bowiem mówiłem „idź”, a on wtedy ruszał przodem i prowadził tam, gdzie trzeba. Zatem nie wyprowadzałem do na spacer, kiedy on chciał jeść. Psy, które zostały nauczone tylko „chodź” („chodź” za człowiekiem, bo to człowiek dokądś idzie) miały trudności ze wskazaniem swoich potrzeb.

Tak czy inaczej sunia, kiedy wstałem z pniaka, również wstała, bo od razu wiedziała, że jest również przewidziana na tym spacerze. Poszliśmy sobie cichutko leśną drogą. W zasadzie już je znaliśmy, toteż w początkowej fazie był to zwykły spacer. Potem jednak ja postanowiłem wedrzeć się w gąszcz, czyli po prostu opuścić miejsca wydeptane. Sunia zawsze radziła sobie z takim zadaniem. Wkrótce wydostaliśmy się na jakąś polanę. Tu zostaliśmy zaskoczeni po raz pierwszy, bowiem z korony drzewa wyleciał duży drapieżnik. Było to tak niespodziewane, że nawet porządnie nie zastanowiłem się co to za ptak. Teraz mam już to zanadto zatarte w pamięci, by ryzykować podanie nazwy gatunku. Sunia miała jeden dobry zwyczaj – nie robiła hałasu.

To znaczy robiła, ale kiedy była szczeniakiem. Któregoś dnia poczułem się senny, więc położyłem się na kanapie i przysnąłem. Obudzenie było gwałtowne, bo sunia wlazła na fotel stojący koło kanapy, oparła łapy o parapet i pyskowała jakiemuś koledze w okolicy. Sytuacja mnie zezłościła i nakrzyczałem na psa paskudnie. Sunie była najpierw moim nagłym zerwaniem się, a potem jeszcze ta porcja złorzeczeń…

Parę dni później sytuacja się powtórzyła niemal identycznie. Zostałem obudzony, zerwałem się, spojrzałem i… uśmiałem się. Sunia bowiem tak samo stała na fotelu u mego wezgłowia, tak samo opierała się o parapet i miała coś do powiedzenia. Tyle, że robiła to w formie… jakby to przekazać…? Chyba najlepiej wyobrazić to sobie jako wirtualne szczeknięcia przekształcone w mruknięcia: „hm… hm… hm…”

Sunia miała jeszcze inną cenną umiejętność, szybko przyswoiła sobie, że „zostaw” albo „już” to sygnał do przerwania wykonywanej czynności. Był to dowód na szczególne zdolności umysłowe mojego kochanego stworzenia. Niektórzy ludzie nie potrafią zrozumieć takich uogólnień, a zwłaszcza tak szybko.

Spacer z psem w obcych miejscach był zawsze dla mnie wielką przyjemnością, zwłaszcza że nie musiałem niepokoić się o to jak on się zachowa. Przelatujący ptak zrobił na suni takie samo wrażenie jak na mnie. Stanęła zaciekawiona.

Mieliśmy okazję zauważać (czasem wnioskowałem o tym z psiego zachowania), że koło nas wrze przebogate życie. Wszyscy byli zajęci swoimi sprawami. Nie spieszyliśmy się, to był spacer poety i jego przyjaciela. Wdychanie leśnego powietrza, słuchanie szelestów, szczebiotów i powiewów… te sprawy. Lekkie wspinanie się leśną drogą wyniosło nas na… umówmy się, że nazwiemy to grzbietem drogi… albo garbem. Wyniosło nas na grzbiet, za którym było obniżenie, drzewa po obu stronach, zielone korony nad głowami, drugi grzbiet rdzawego koloru, głowa obrócona w nasza stronę…

Suńka zamarła. Miała jakiegoś myśliwskiego przodka, bo wyraźnie „wystawiała”. Ja nie byłem gorszy od suńki i też zamarłem. Mój mózg był jednak już odprężony, zdolny do prawidłowych i szybkich reakcji, więc ręce spokojnie sięgnęły po aparat fotograficzny. Rozumiejąc, że czytelnik już wie, do czego zmierzam, nie będę opisywał dalszych szczegółów. Mam trzy fotki. Pierwsza ukazująca plan ogólny i w kolejności: pies na przodzie, grzbiet na drodze, grzbiet patrzącej na nas łani. Druga fotka już po życiu transfokatora, łania widziana „bardziej z bliska”; trzecia – łania daje do zrozumienia, że nie udzieliła zgody na robienie jej wizerunku.

Wiewiórka nie była dla nas żadnym rarytasem, chociaż widywałem je tutaj nieczęsto. Zachwycaliśmy się za to ptasimi głosami. To znaczy, mam nadzieję, że sunia doceniła to, co ptaki dla nas robiły. Popatrzyliśmy na salamandrę wyłażącą ze strumienia. W tym wypadku sunia chyba wolała co innego, bo wetknęła nos do jakiejś jamki i sapała. Jaszczurki przestały już zwracać naszą uwagę. Zrobiłem parę fotek wielkiemu winniczkowi.

A potem była wilcza łapa. Właściwości błota są znane każdemu. Błoto bieszczadzkie jest specyficzne, ale to się objawia w innych okolicznościach, niż w tym przypadku, czyli na przykład kiedy chcemy wyciągnąć nogę z bieszczadzkiego błota, a zapadła się ona do połowy łydki. Już domyślam się ilu czytelnikom pojawił się teraz bardzo szeroki uśmiech.

W tym przypadku błoto spełniło swoje podstawowe funkcje, czyli utrwaliło ślad w nim wyciśnięty. Fachowcy oczywiście zaraz zaprotestują i powiedzą, że to trop. I dobrze.

Znów zrobiłem fotki. Jedna pokazuje odciśnięte dwie łapy: mojej suni i tę drugą, tuż obok siebie. Oba tropy miały ten sam stopień świeżości.

Potem wróciliśmy do obozowiska.

– Wiecie co? – powiedziałem – Przez te dwie godziny spaceru widziałem więcej zwierząt niż wy przez cały tu pobyt…