MOJA wizja

DSC00424xChciałem sobie to wszystko ułożyć. Możliwe, że to nie było dobre, kiedy szło się w dzicz i przeżywało samego siebie przeżywającego (a to było piękne), by potem zająć swą głowę rozważaniami na temat sedna tego, co się wcześniej robiło.

Przyjąłem jednak,
że bywają ludzie, którzy po prostu jedzą, aż uzyskają błogość wynikającą z pełnego brzucha, ale też na skutek napitku, zaś następną ich radością będzie usłyszenie szumu spuszczanej wody. To będzie oznaczało prawie 100% pewność, że ostatnie czynności odbyły się we właściwym miejscu. Ale są też ludzie, którzy zaczynają poznawać kuchnie świata, gromadzić wiedzę o rozmaitych rzeczach jadalnych oraz o przyprawach, potem otwierają restaurację, a potem cieszą się opinią, że w ich lokalu występują muzycy wysokiej klasy.

Stąd też wzięło się to, że próbowałem przebrnąć przez sedno survivalu. Aż doszedłem do tego, że uznałem zjawisko przetrwaniowe za immanentną cechę istot żywych, a więc i człowieka. Ten sposób rozumienia powoduje kolejne implikacje, a mianowicie określa dwie grupy czynności przetrwaniowych: standardową (dnia codziennego) oraz nadzwyczajną (czyli związaną z sytuacjami nietypowymi, np. ewidentnym zagrożeniem życia).


Ludzie lubią być tajemniczy i posiadać swoje szczególne cechy i umiejętności na wyłączność (chyba, że ich modus postępowania jest zupełnie inny i sami z siebie robią wystawkę). Dlatego niechętnie przyjmują wszelkie próby ich określenia, nazwania i sklasyfikowania. Ale na to nie ma rady, już przy samym urodzeniu nas to spotyka i potem leżymy w sali z kojcami wypełnionymi samymi chłopakami *) — a nikt nas nie pytał o zdanie…

Przetrwaniowość ma zatem dwa oblicza, zwyczajne i nadzwyczajne. To pierwsze opisuje to, jak człowiek radzi sobie z codziennym przedłużaniem swego życia (chodzi zarabiać na życie, wydaje pieniądze na życie, ma koło siebie służby dbające o jego życie — policję, straż pożarną, pogotowie ratunkowe, itp.). To drugie znajdujemy najczęściej w postaci opisu w gazetach oraz jako reportaż w telewizji: tak oto wyglądała walka ze skutkami gołoledzi, powodzi, fali upałów i suszy… Chyba, że doznajemy tego na własnej skórze.

Ale… pojawiło się zjawisko „pomiędzy”. Forma zapewniania sobie przetrwania w postaci przygotowania do sytuacji nadzwyczajnych. A przygotowanie to odbywa się w czasie wolnym w formie zabawy i przygody. To nasz survival, survival uprawiany. I o tym będzie więcej…

Jeżeli teraz spytamy się, czym zatem jest bushcraft, czym preppering (bo przecież samoistnie grupy te oscylują koło/w survivalu, ale brak im w tej kwestii wyraźnego dookreślenia), to odpowiemy sobie tak: jazda na rowerze może odbywać się na wyścigówce, ale i na rowerze górskim. Kręcenie pedałami na siłowni też jest czymś takim, aczkolwiek… nie do końca. Liczy się intencja: wyścigi mają prowadzić do wyłonienia zwycięzcy, siłownia służy wykonaniu odpowiedniej liczny obrotów dla wzmocnienia mięśni, rower górski to często walka ze stromizną… Kiedy siadasz sobie, człowieku, na rowerek i udajesz się na przejażdżkę po lesie, wiosną, w cieplutki dzień, w dobrym (a nawet — szczególnie dobrym) towarzystwie, to bardzo dobrze widzisz różnice! Tak czy inaczej pojawia się rower i kręcenie nogami.

Czym jednak będzie pchanie roweru — jedynego naszego środka transportu — gdy wieziemy na ramie resztki naszego dobytku, a w koło pożoga…?


JA. MÓJ survival. Czy mam prawo tak mówić? Znalazłem w książkach i w sieci teksty, które pokazują, że utworzono całe mnóstwo grup, kategorii czy odmian ludzkich zachowań służących przetrwaniu. Niby nic w tym zdrożnego, ale zauważyłem, że te grupy przeciwstawia się sobie. Utworzono w dodatku jakieś uzasadnienia (wzięte trochę z księżyca), bowiem np. całą kategorię wyodrębniono na podstawie cechy dotyczącej jednej ludzkiej grupy, a nie występującej u drugiej. Otóż dodam tu ważne słowo — rzekomo! Nie tylko, że nie istnieją żadne badania to potwierdzające, ale nawet potoczna obserwacja nie pozwala stwierdzić czegoś takiego. No bo to trochę tak, jakby określić jedną grupę społeczną jako „rolników” i przeciwstawić ją „czytelnikom”. Widoczne są w takim myśleniu spore braki z logiki, zwłaszcza z nauki o zbiorach.

Są więc — zdaniem części ludzi to głoszących — survivalowcy, prepersi i bushcraftowcy. W ostatnim przypadku nie ma żadnych wątpliwości. Ludzie zainteresowani bushcraftem stworzyli bowiem ruch społeczny kierując się wyraźną ideą silnego współgrania z naturą oraz przeżywaniem swego bytowania w głuszy, z dala od cywilizacji.

Survivalowców w zasadzie nie było. Było szkolenie survivalowe. Byli ludzie, którzy po takim szkoleniu żyli sobie normalnie, w swoich środowiskach, zaś posiadaną wiedzę trzymali niejako pod ręką, gdyby miało się coś stać. Niektórzy z nich byli żołnierzami. Aczkolwiek trzeba rzec, że militarny survival miał swoje bardzo wyraźnie określone oblicze, zdecydowanie ograniczone regulaminami. Ci, którzy żołnierzami nie byli, mogli wykorzystywać swe doświadczenie będąc różnego typu ratownikami, reporterami wojennymi czy podróżnikami. Nie mówili o sobie, że są survivalowcami.

Dopiero po jakimś czasie, kiedy o survivalu zaczęło się mówić jako o dziedzinie wiedzy o radzeniu sobie podczas kataklizmów, katastrof lub wojny, rzecz zaczęła docierać do ludzi, którzy już temu myśleniu byli bliscy, czyli wymienionych reporterów, podróżników oraz skautów/harcerzy. A dopiero długo po tym ukazały się u nas jakiekolwiek książki o survialu.


Potem pojawiłem się ja. Pojawiłem się ze swoim zainteresowaniem survivalem, który już istniał. Ja jedynie zacząłem go rozgryzać. Survival oznacza przetrwanie, zaś przetrwaniem zajmuje się każdy człowiek, zwłaszcza ten, który ma jeszcze innych pod swoją opieką. Szerokie pojęcie przetrwania odnosi się zatem do ojców i matek chodzących do pracy, aby utrzymać siebie i swoje dzieci; żeby mieć mieszkanie, żeby zapewnić podstawowy komfort życia i żeby mieć możność ratowania życia swego i najbliższych w razie potrzeby. Takie szerokie pojęcie przetrwania nie jest równoznaczne z czynieniem zabiegów przygotowawczych, treningowych. Nie ma jednak żadnego wyodrębnienia czy wykluczenia takich zachowań. Każda rodzina robi jakieś zapasy, tak pokarmowe, jak i odzieżowe, na każdą porę roku i pogodę. Każda rodzina ma jakiś sprzęt techniczno-naprawczy.

Żeby być wrednym dodam, że pojawiłem się na świecie, gdy zdecydowanej większości obecnych survivalowców jeszcze w ogóle nie było. Kiedy zająłem się survivalem na poważnie, jeszcze wielu z nich nie pojawiło się na świecie. Kiedy miałem już swą markę — wielu o survivalu jeszcze nie myślało, choć już byli. Wiem, że to wredny zabieg z mej strony, ale… nikomu gęby nie chcę zamykać. Po świecie chodzi wielu ludzi młodszych ode mnie, od których wiele się nauczyłem i których prawdopodobnie w wielu sprawach nie doścignę.

Po to stworzyłem pogląd, że każdy ma swój własny survival, aby uniknąć w przyszłości pikiety pod mym balkonem z żądaniem, żebym sobie survivalu nie zawłaszczał. Po to lansowałem pogląd, że dojrzały survivalowiec nie ściga się z innym, który z nich reprezentuje survival lepszy, albo też survival prawdziwy, żeby niekumaci mieli ograniczone ruchy.

Takie słowa, jak wyżej, nie przychodzą mi wcale łatwo. Mój survival miał szanse się stać nim w wyniku mego zainteresowania życiem. Do tego doszła moja życiowa rola pedagoga, zatem nie chciałem swoich przemyśleń i doświadczenia trzymać tylko dla siebie. Ci wszyscy, którzy mnie znają, wiedzą dobrze, jak trudno przychodzi mi osobiste sprzedawanie moich książek, bowiem mam poczucie, że wciskam ludziom jakiś swój wytwór, którego nie chcą. Nie potrafię też innym autorom na Facebooku wpisywać postów na dole, że ja też coś napisałem, ani wklejać wszędzie swoich selfików (zwłaszcza w znamiennym stroju i z oprzyrządowaniem bojowym). A jeśli chodzę „na zielono”, to dlatego, że do tego przez 30 lat się przywiązałem i nie umiem się odkleić.

Wolno mi jednak określić moją wizję survivalu. To oznacza, że nie traktuję go jako okazjonalnego pikniku, biwaku czy innego spotkania w gronie znajomych dla demonstrowania nowych noży i cieszenia się piwkiem. Bo to nie jest survival w mojej nomenklaturze. Ale nie odmawiam takiemu zdarzeniu przykładowej nazwy „piknik z elementami survivalu”, jak również nie twierdzę, że to jest forma dużo podlejsza…

Skądinąd wiem, bo miewałem tego wyraziste objawy, albo to docierało do mnie pośrednio, że jestem z mymi koncepcjami nie z tego survivalowego świata. Ale skąd to się bierze? Każdy ma prawo prowadzić swoje rozważania nad przeddzidziem zadzidzia śróddzidzia. By schłodzić nieco ten problem dodam, że braki wiedzy i elastycznego myślenia zawsze prowadzą do tego, że nie rozumiemy o co chodziło Erazmowi z Rotterdamu. Nie należy więc tego ani przeżywać, ani ogłaszać całemu światu. Ba… to jest akurat w naukach społecznych element diagnostyczny, więc lepiej się nie podkładać. Wyjaśnię: jeśli widzimy stojących kilku umięśnionych, wysportowanych facetów i jeden z nich głośno oznajmia, że trzeba by się zająć jakąś „rozrywką prawdziwego twardziela”, to… Ma jakieś wątpliwości wobec samego siebie? Czy może wobec swoich kolegów? Bo skąd taka potrzeba użycia takiego zwrotu, zwłaszcza jeśli się to robi często?

To właśnie kwestia jak najbardziej survivalowa: znać i rozumieć znaczenie słów, mowy ciała i zachowań, rozumieć ich podteksty i interpretacje. Starannie więc dobierać określenia. To pozwoli nam bezboleśnie osiągać przetrwaniowe cele.

Przypomnę więc, że MÓJ survival oznacza samorozwój (stały, samoświadomy, prospołeczny). Oznacza szukanie okazji do sprawdzania samego siebie (a nie jedynie kolejnego noża), lecz nie dla bicia rekordów i popisywania się, ale po to, aby w razie konieczności wiedzieć, jak zachowa sie mój organizm i moja psychika, w jakim stopniu będę przydatny do wspierania/ratowania innych ludzi. Oznacza też unikanie poczucia własnej bezradności. Daje możliwość służeniu innym w odkrywaniu piękna tego świata, który staje się piękniejszy zwłaszcza wtedy, kiedy już bez stresu unikamy pułapek i stresu. Wspiera nasze działania terapeutyczne wobec innych. Dlatego w takim survialu mieści się wiele jego odmian — są to mniejsze zbiory, które można już sobie nazywać wg ich głównych cech charakterystycznych i różniących od innych form. I te mniejsze zbiory nie muszą cierpieć, że ktoś je uznał za „mieszczące się w ramach survivalu”.  Tu nie ma zależności formalnych, ani nie jest oznaczona żadna hierarchia wartości. I proponuję nie głosić, że survivalowcy to samotnicy. Bo samotnictwo nie jest istotną cechą survivalu, aczkolwiek wielu samotników go lubi i ceni (właśnie w formie samotniczej), ale równocześnie wśród samotników jest wielu… niesurvialowców. Dlatego nie bardzo jest sens głoszenia, że survivalowcy robią to, a prepersi tamto, natomiast ludzie bushcraftu — zupełnie coś innego. Nie istnieją takie reguły. Różnice polegają na większym lub mniejszym akcentowaniu wybranych elementów, które akurat są przypasowane do miana. I w dodatku to wcale nie musi się zgadzać…

Kończąc wyjaśnię: lepiej w ogóle nie nadawać żadnych etykiet. To nie ma znaczenia. Chyba, że pojawi się rozkaz, że survivalowców dekorować może jedynie generał survivalu.

*) To tylko przykład, dziewczyny...!