Nocna brama przy ulicy Wschodniej. To proste. Wiecie przecież, co to noc, co to brama… Ach, ulica Wschodnia?! To taka ulica w moim mieście, gdzie lepiej nie być nocą w bramie. Ja akurat musiałem.
Stałem w tej bramie czas jakiś, gdy nagle zobaczyłem, jak w oddali, po drugiej stronie ulicy, pojawiła się grupka podpitych mężczyzn. Klęli, śmiali się, kopali jakieś puszki, trudno ich było nie zauważyć. W pewnym momencie, wiedzeni zapewne najnormalniejszą chęcią rozrywki, skierowali swe kroki ku samotnemu przechodniowi. Rozrywka miała być doprawdy przednia: miał on zjeść swoje okulary, … swoje …i … całą resztę, i …, a potem jeszcze długo lecieć w powietrzu. Przechodzień okazał się nietowarzyski, pozbawiony poczucia humoru i do tego nieuczynny — skręcił błyskawicznie w najbliższą bramę i zniknął bez śladu.
Patrzyłem na to wszystko jak sroka w gnat, znieruchomiały i trochę chyba podobny do telewidza odległego wydarzeniom, które ogląda. Dopiero jak weseli chłopcy skręcili ku mnie — zaskoczyłem.
Czy ktoś spośród czytających sobie to wszystko uważa, że szli w moim kierunku, aby złożyć mi jak najserdeczniejsze gratulacje, że zechciałem wybrać sobie do stania akurat tę bramę na ich ulicy?
Ruszyłem im na przeciw. Gdy już byłem blisko zawołałem:
— Nie macie papierosów? Ja już, k…, nie wyrabiam! Macie papierosa?! Daaajcie jednego! — jęknąłem błagalnie.
Wyciągnęło się do mnie kilka rąk z papierosami. Opowiedzieli mi potem kawał swego życiorysu. Okazuje się, że miałem rację sądząc, że kto jak kto, ale stary „garus” *) zrozumie innego człowieka, cierpiącego na nikotynowy głód, tak jak on go cierpiał w celi.
*) „Garus” to ten, który „garował”, a więc odsiadywał karę w sympatycznej — niewątpliwie — celi, przepraszam: „pod celą”