Życie jest grą

Nie można być naiwnym i uznać, że słowo „gra” oznacza wyłącznie „zabawę”. Lepiej pamiętać, że chodzi raczej o „rozgrywanie”. Rzeczywistość pierwsza robi ruch… a potem kolej na mnie.

Człowiek jednak nie zastanawia się nad słowami. Kiedyś jedna pani fuknęła na mnie: „Wy się nieustannie bawicie!” Pani ta zajmowała się wyłącznie wiekopomnymi sprawami i w jej głowie nie było ani kszty zabawy. Za to jej podłogi lśniły, zaś wartość innych ludzi zazwyczaj wynikała z oceny, jak długo wycierali nogi. Zatem ja, ponieważ się bawię, nie mogę być oceniany serio. Wszyscy inni dookoła są bardziej serio ode mnie, ale na pewno nie ja ze swoim survivalem. Jasne, że mogę mieć na ten temat zdanie odrębne (a do tego całkowicie pozbawione słuszności), lecz zawsze ktoś może wyprowadzić mnie z błędu…

Przy okazji: na uczelni pewna pani z doktoratem powiedziała do mnie, że słyszała od studentów, że moje zajęcia są miłe i oni je lubią. Odrzekłem, że mam nadzieję, że jej zajęcia równie cieszą się powodzeniem. Spojrzała na mnie jakbym niczego nie rozumiał: „O nie, wystarczą im jedne takie zajęcia…”. Zrozumiałem!

Jeżeli coś jest miłe i można to lubić, to jest mało warte i żaden z tego pożytek. I tu mnie olśniło… Wszak od lat śledziłem nauczycielskie magicznie postawy związane jakby z jakimś fatum, jakimś porzekadłem czy przesądem — „Lepiej być ostatnią zołzą, niż IM się dać!” Studia to nie zabawa.

Mój problem polega na tym, że koło mnie znajdują się inni survivalowcy. A w każdym razie i ja, i oni, mówimy tak o sobie. Ale mam poczucie, że nam chodzi o zupełnie coś innego. Survival zawiera w sobie różnorodną wiedzę. Zajmowanie się nim związane jest z zaspokajaniem różnorodnych potrzeb. Dlatego zupełnie osobnym działem jest gromadzenie technik i narzędzi przetrwaniowych, w przeciwieństwie do rozgrywania sytuacji opresyjnych. Bynajmniej nie zamierzam udowadniać tezy, że techniki i narzędzia służą wyłącznie do zabawy, bo tak nie jest. To niezwykle ważny dział sztuki przetrwania.

Mój problem polega na stwierdzeniu, że rozgrywanie bywa dla wielu survivalowców sprawą drugorzędną, a nawet niezauważaną. Mam wrażenie, że istnieje tu duże podobieństwo do dziecięcych przebieranek, że kiedy to ktoś wsadzi sobie na głowę koronę wyciętą z tektury i staje się przez ten fakt królewiczem. Czy ma to związek z tworzeniem i poczuciem własnej tożsamości?

Przekłada mi się to na zupełnie nowy wniosek. Kiedy zajmuję się gromadzeniem wiedzy o działaniu człowieka, rozpatrywaniem sposobów rozgrywania gry zwanej życiem, automatycznie dostarczam jedynie etykietek oraz przywieszek wzbogacających strój królewiczów. Zwłaszcza, że zbyt często okazuje się — jak to często bywa — że ktoś pokręci się, popatrzy, popyta i po miesiącu pojawia się na rynku nowy producent „jedynego, prawdziwego survivalu”.


Ludzie często spoglądają w kalendarz i znienacka stwierdzają: „Dla mnie gra już się kończy”. To bzdura. Życie jest całością. Nie jest tak, że początek życia jest ważny, a koniec już nie. Tak myśląc wstawalibyśmy od stołu w połowie tysiąca, brydża lub szachów…

Starzenie się i starość oznacza nabycie całkiem odmiennych kwalifikacji do gry. Jeśli w młodości wmawialiśmy sobie, że gra polega na szybkości, zwinności i sile, to samo życie udowadnia, że nie. Życie należy rozgrywać i nie tylko w nim biernie uczestniczyć. Pecha mamy wtedy, gdy uwierzyliśmy w tę szybkość, zwinność i siłę, zatem nie przygotowaliśmy swego worka z technikami, metodami i strategiami. Kiedy nie zorientowaliśmy się, że nostalgia, poczucie wypalenia i braku sił, to konieczny moment odpoczynku przed następnym etapem. A dołki i dołeczki są w życiu normą, oczywistością. To punkty do kolejnego odbijania się w górę. Przecież do odbicia się trzeba mieć pod sobą twardo i stabilnie, bez niespodzianek i złudzeń…


Poniżej mój starszawy tekst, czyli korygujący mail wysłany do Radiowej Trójki wkrótce po wysłuchanej audycji. Myśląc teraz o tym zdarzeniu, zdałem sobie sprawę, że dookoła nas odbywa się swoista gra „Bądź mądrzejszy niż inni”. Łatwo to odnaleźć na forach, kiedy to przychodzi ktoś z prośbą o pomoc, a potem masa ludzi wypisuje swoje mądrości. Kiedy je przeczytać, to już się wie, że równie dobrze można by pójść do przedszkola i spytać „Jak wydostać się z baaardzo głębokiej studni?”.

Dziś w Trójce była mowa o tym, jak przygotować się na sytuację, że się utknie na długo w samochodzie, na trasie. Wypowiadało się kilku panów, znawców survivalu i sprzętu będącego wsparciem w takich sytuacjach.

Nie udało mi się dodzwonić do radia, zatem pozwolę sobie na wypowiedź tutaj. Istotne jest to, że przedstawione wypowiedzi w dużej części były zrozumiałe dla survivalowców, czyli magików od przetrwania, którzy na samo hasło czy sformułowanie wiedzą o co chodzi. Dlatego pojawił się wątek nadmanganianu potasu (tylko wymienionego), krzesiwa (nadającego się — jak powiedziano — do zapalenia kawałka papieru) czy folia ratownicza chroniąca przed utratą ciepła. Wszystko to było jakoś nieadekwatne do sytuacji przeciętnego obywatela za kierownicą, tkwiącego na drodze w wielokilometrowym zatorze na drodze i zasypywanego śniegiem.

Nadmanganian jest istotny, jeśli w ogóle wie się o co chodzi, krzesiwem dość trudno zapalić papier, zwłaszcza że ten szybko chłonie wilgoć (znacznie lepiej watę wziętą z apteczki samochodowej), a ponadto działania z krzesiwem trzeba opanować. Ale, co najważniejsze, nie będziemy dysponować ani rozpałką, ani drewnem opałowym. Wszystko dookoła będzie zasypane śniegiem i/lub mokre. Dajmy więc sobie spokój z ogniskiem.

Od folii ratowniczej (mam wrażenie, że stał się on cudownym obiektem do wymieniania z listy posiadanych zasobów) znacznie lepszy będzie koc, o który w samochodzie znacznie łatwiej. Na wyposażeniu samochodu warto zawsze mieć:

– migającą lampkę diodową
– latarkę czołową (można mieć wolne ręce do działania)
– rękawice do pracy
– kamizelki odblaskowe
– uniwersalną ładowarkę do telefonu/nów

W ogóle — jeżdżąc na dłuższej trasie zimą — lepiej mieć ze sobą w bagażniku:

– łańcuchy na koła
– szuflę śniegową oraz saperkę (metalową)
– koc/koce i zapasową odzież (nawet polarowe spodnie); mogą być wysokie buty z suchymi skarpetami
– palnik turystyczny na kartusze oraz metalowy kubek do gotowania (plus woda, ew. herbatę i cukier)
– dodatkową latarkę/dodatkowe latarki
– kanisterek z paliwem
– przewody do odpalania silnika z cudzego zasilania

Ze sobą bierzemy:

– rękawice, czapkę, kurtkę chroniąca od wiatru (nawet jeśli nie mamy zwyczaju ich nosić), tzw. „komin” na szyję (w tym miejscu tracimy dużo ciepła)
– chemiczne ogrzewacze dłoni, które można kupić w każdym sklepie sportowym — niezbędne, jeśli będziemy musieli popracować przy samochodzie na zewnątrz
– termos z gorącym napojem (zawartość od czasu do czasu odnawiana na długiej trasie na stacjach benzynowych)
– jedzenie i batony dodające energii

Jeśli nie jesteśmy na drodze sami, to współpracujemy z towarzyszami niedoli:

– samochód na samym końcu ma włączone światła awaryjne; ten z przodu — mijania (silniki włączone dla ładowania akumulatorów); przy długim szeregu samochodów — oświetlamy
co 5-10-ty (ew. przy dłuższym postoju — zamiana miejscami)

– samochód na samym końcu stoi ok. 15 m za poprzedzającym, gdyby w śnieżycy ktoś na niego jednak najechał
– opuszczamy część samochodów i gromadzimy się w pozostałych aż do ich zapełnienia (większa oszczędność paliwa, raźniej i cieplej; szczególnie ważne dla samotnych kierowców); światła wygaszone; solidarnie dolewamy paliwo do samochodów nas grzejących oraz do tych oświetlonych
– co jakiś czas włączamy silniki w pozostawionych samochodach, aby nie stygły zanadto — sprawa późniejszego ich odpalenia
– dla rozgrzewki ekipy z łopatami mogą próbować oczyszczać przejazd
– solidarnie dzielimy się jedzeniem i piciem, kocami, itp.
– kontrolujemy stan zdrowia współtowarzyszy — zwłaszcza tych, co działają na zewnątrz; ból w kończynach musi oznaczać powrót do ciepłego schronienia

To zupełnie jasne, że informujemy o sytuacji służby (na razie nie będzie to numer 112, ale 997, 998, 999) i co jakiś czas przypominamy o sobie… Często spotykany w samochodach GPS pomoże ustalić miejsce naszej „niewoli”.

W tym momencie, kiedy to tutaj przepisałem, zdałem sobie sprawę z tego, ile razy słyszałem z ust niektórych moich survivalowych kolegów dźwięk/tekst będącym reakcją na to, że mówię, iż z reguły rozpalam ognisko iskrą z krzesiwa padającą na kawałek waty, tyle razy był to z ich strony wyrazisty sygnał, że ze mną jest coś nie tak. Survivalowiec — według powszechnej opinii — przecież używa łuku ogniowego, a jeżeli już używa krzesiwa, to nie jest aż tak wygodnicki i prostacki, aby posługiwać się watą wyjętą z portfela. Posiadanie zapalniczki bywa nawet uważane za sprzeniewierzenie się regułom survivalu.

Jeśli GRAM i wiem W CO gram, to stosuję się do reguł TEJ gry. Nie gram po to, żeby wyłącznie mieć towarzyską satysfakcję, bo gra w życie nie odbywa się dla towarzyskiej satysfakcji. Nie można zatem wymagać, abym stosował się do działań innych grających, którzy — może — przy jednym stoliku, a jednak grają w coś innego.

Natychmiast przypomniały mi się zapytania (również niektórych) moich uczniów z podstawówki (ośmioklasowej, kiedy ostatnia klasa miała jeszcze przysposobienie obronne): „A co trzeba zrobić, gdy bomba atomowa spadnie dokładnie na nas?”
Podobna jakość reakcji…