Nocna straż

Istnieje tak zatytułowany obraz Rembrandta, zaś Alistaire McLaine napisał sensacyjną powieść pod tym właśnie tytułem, a później widziałem film nakręcony na jej podstawie. Ja mam własne skojarzenia. Pewnego wieczoru wybrałem się z kolegą na poszukiwania naszego podopiecznego, Andrzeja, po tym, gdy nieco przed północą zadzwonił do mnie jego roztrzęsiony ojciec: „Syn uciekł z domu!”.

Był to okres, kiedy — z nieprzymuszonej woli, własnego pomysłu i mianowania — byłem kimś w rodzaju pedagoga podwórkowego (miejskiego). Nie należałem do żadnego stowarzyszenia (założyłem coś co szumnie nazywało się Studencka Poradnia Psychosocjologiczna Dla Dzieci i Młodzieży, co okazało się lepsze w formie mobilnej niż stacjonarnej). Znaczyło to, że z uporem maniaka wtrącałem się w życie grzesznych małolatów. Wówczas to z całego serca angażowałem się w pomaganie im i robiłem to poświęcając wolny czas nawet w nocy, tak jak w tej historii. Zresztą zamiłowanie do tej roli weszło mi w krew i ostatecznie, po studiach pedagogicznych, trafiłem do tego miejsca, które ludzie nazywają „zakładem wychowawczym”.

Razem z kolegą, Tadkiem, który mi pomagał wpływać na ludzkie losy, wyszliśmy z domu około 23.oo. Wcześniej zadzwoniłem do drugiego kolegi.

— Cześć Maciek. Interesowały cię moje działania, przygody i nocne życie miasta — idziesz z nami?

Maciek, reżyser, niedawno jeszcze był asystentem Krzysztofa Kieślowskiego, i zrobił film, który mu przyniósł wiele nagród. Był także rzeczywiście ciekaw życia w różnych jego przejawach. Tej nocy dostarczyłem mu nie lada przygody.

We czwórkę (był z nami jeszcze kolega Andrzeja) ruszyliśmy przypuszczalnym tropem. W efekcie znaleźliśmy się w okolicach, gdzie melina była przy melinie, zaś przebywanie na ulicy zapowiadało moc wrażeń. Weszliśmy na chwilę do mieszkania innego kolegi Andrzeja. Jak się spodziewaliśmy — pojawił się tu. Rodzice owego kolegi przekazali nam wiadomość, że obaj są razem i mają wrócić do domu przed północą. Postanowiliśmy więc poczekać.

Staliśmy przed bramą kamienicy, tuż przy dużym skrzyżowaniu ulic, na których ruch już powoli zamierał. Czekanie nieco nam doskwierało. W związku z tym postanowiliśmy pochodzić w pobliżu z nadzieją na spotkanie z wracającymi chłopcami. W pewnym momencie ja i przyjaciel Andrzeja odeszliśmy na jakieś 300 kroków i powoli wracaliśmy, gdy zobaczyliśmy, że na wysepce przy skrzyżowaniu stoi mój kolega wraz z Maćkiem, zaś do nich podeszło dwóch mężczyzn, którzy wcześniej stali dłuższy czas po drugiej stronie ulicy. Nie wyglądało to zbyt ciekawie, więc przyspieszyliśmy nieznacznie kroku, by pokazać, że nasi towarzysze nie są tu sami.

Tymczasem czterej mężczyźni uścisnęli sobie ręce, po czym obaj „tubylcy” odeszli. Podeszliśmy, ciekawi o co chodziło, i spytaliśmy: „Co jest?!

Nic takiego — odrzekł Tadek — Podeszli i spytali, ‘Którego bierzemy?’

Co!?

No tak. Uznali, że jesteśmy tu nowi i powiedzieli, że najlepiej nie wchodzić sobie w paradę, że zgoda buduje a niezgoda rujnuje, dlatego pytają ‘Którego bierzemy?’

Nie rozumiem o co chodzi!

Ale ja rozumiałem. Powiedziałem, że… obaj nie mają zegarków, a tego jednego już sprawdziliśmy i portfel ma pusty — tu Tadek machnął ręką w kierunku przeciwległego rogu ulicy — Podziękowali, pożegnali się i poszli.

Spojrzałem w stronę, którą wskazał Tadek i pojąłem. Pod latarnią, przy bezkwietnym, betonowym gazonie spali dwaj pijacy. Nie wyglądali na takich, którzy mogą mieć grube portfele…

A Andrzej dał się znaleźć i odprowadzić do domu. Wynikła z tego zupełnie inna historia, którą pewnie opowiem również.