Bieszczadowanie

Od rana mieliśmy sporo doznań. Naprawdę nie pamiętam teraz cośmy od rana robili. Była nas dziesiątka, obozowisko założyliśmy jak zwykle w starym miejscu, wyznaczonym przed dziesięciu laty przez nadleśniczego z Wetliny. Krzysiek, strażnik leśny, przywiózł mnie tu wtedy kilkanaście kilometrów od nadleśnictwa służbową toyotą, skręcił w błotnistą drogę z potężnymi koleinami (była dobra do jazdy terenowej) i podeszliśmy w błocie ku płaskiemu kawałkowi terenu. Wznosił on się nad dolinką — widać było wszystko z góry, kto tamtędy przechodził. My zaś zamieszkaliśmy pomiędzy drzewami jak w ukryciu. Bo właśnie ten kawałek ziemi wybrałem, a Krzysiek był zadowolony, że tak trafił w nasze potrzeby. Tkwiliśmy w widełkach dróg, ciągnących się przy strumieniu. Później był on naszym wodopojem. Poza robotnikami leśnymi — pojawiali się bardzo rzadko — nikt tu nie chodził.

Teraz traktowaliśmy to miejsce jak swoje. Wiedziałem, że niektórzy z naszych młodych survivalowców, kiedy już stali się studentami, potrafili tu przyjeżdżać samotnie po sezonie, aby połazić po swoich ulubionych ścieżkach i powspominać. Czasem wpadali do zaprzyjaźnionego schroniska, które znajdowało się z pół godziny drogi. Było to przyjazne dla nas miejsce. Zdarzało się, że po ponad tygodniu deszczowego padania udawaliśmy się do bacówki odbudować morale. Cóż, twardziele na pewno powiedzą, że to żadna sztuka opuścić tonący statek, kiedy ma się okazję poćwiczyć, jak to się idzie na dno, ale uznałem, że to całkowicie pozbawione sensu, skoro tonie się tuż przy brzegu…

Tym razem nie padało, a choć mieliśmy ochotę się polenić nieco, nie było pretekstu, by skoczyć do schroniska, zwłaszcza, że nie było takiego odważnego, co by przyznał, że chodzi mu na przykład o pierogi z czarnymi jagodami… Wybraliśmy rozrywkę, którą uznaliśmy za cenną — kontynuację gry w brydża. Było to już może siódme rozdanie, kiedy zza naszych pleców, od drogi leśnej (będącej kiedyś drogą prowadząca do wsi Łemków) rozległ się rozdzierający krzyk: „Pomocy… pomooocy…!”

Dziewczęcy głos zbliżał się od góry. Wszyscy grający jednocześnie cisnęli karty na ziemię, kibice zerwali się również. Pobiegliśmy naszą wąską, przez nas udeptaną ścieżką prowadzącą do naszego strumienia — w stronę głosu. Potem trzeba było przebiec po grubej gałęzi brzozy przerzuconej przez strumień i — na czworaka niemal — wspiąć się po śliskiej skarpie ku drodze. Zostałem nieco w tyle. Nie da się ukryć, że w ogóle źle się biega w klapkach, a co do tego w takich warunkach. Kiedy łapałem równowagę na brzozowym konarze, moi ludzie już znikali za skarpą. Kiedy i ja pojawiłem się na drodze, zobaczyłem jak wszyscy biegną ku górze za dziewczyną. Widząc, jak bardzo rozciągnęli się na trasie (w końcu nie wszyscy biegali tak samo), zakrzyknąłem, aby chociaż podali jedno drugiemu moje pytanie — co się stało?

Tą samą drogą wróciła odpowiedź. I to był ostatni moment, abym przekazał, co powinni zrobić, a sam zaprzestałem biegu. Przy mnie została tylko Martyna. Była już dość doświadczoną adeptką survivalu, więc wiedziałem, że wszystko zrobi, jak należy.

Zejdź do mostu i zadzwoń na „ratowniczy”. Powiedz, że pracownica leśna, uczulona na jad, została pogryziona przez osy. Potem powiedz, gdzie dokładnie jesteśmy. A potem — że nasi ludzie pobiegli do niej, że wiedzą, co mają robić i że sprowadzą ją lub zniosą na dół. A ja teraz pójdę do obozu po środki przeciwuczuleniowe i przygotuję samochód do jazdy…

Martyna pobiegła do mostu. Był to spory kawałek, ale dopiero tam zaczynał się zasięg sieci komórkowych. Wiedziałem też, że mam czas, zanim chłopaki pojawią się z poszkodowaną. Spokojnie wróciłem do swego namiotu i dokładnie przeszukałem swoja apteczkę — była ona w przeciwieństwie do „wspólnej” znacznie lepiej zaopatrzona. Niektóre środki ratownicze nie powinny być łatwo dostępne dla każdego.

Poszedłem w górę spodziewając się, że napotkam moja grupę. Faktycznie. Szybka rozmowa objawiła, że pogryziona straciła na górze na moment przytomność, ale chłopcy ją docucili. Teraz mogłem podać jej środki, które znalazłem. Ponieważ wszyscy schodzili dość powoli — zbiegłem do swego Land Rovera. Odpaliłem silnik i zacząłem powoli go obracać w przyszłym kierunku jazdy. Powoli, gdyż miejsca było mało i łatwo było samochód przewrócić w tym terenie. Kiedy stałem już w pełnej gotowości, zobaczyłem moich chłopców podtrzymujących kobietę. Za chwilę już jechałem z nią w dół, po błocie.

Bieszczadzkie błoto ma swoje szczególne właściwości i nieraz doświadczyłem na tym odcinku, jakie one były. Musiałem więc być wyjątkowo ostrożny…

Jechałem pomiędzy koleinami i byłem szczęśliwy, że w czasie trwania naszego bytowania musiałem tędy kilka razy przejechać. Znałem już miejsca grożące ześlizgnięciem się w przepaść, ku potokowi, lub unieruchamiające samochód zassany przez błocko. Co chwila pytałem kobietę, czy wszystko w porządku…

Nagle zobaczyłem człowieka w czerwonej kurtce biegnącego ku nam. Był to ratownik pogotowia. Targał ogromną metalową walizę z lekami. Był to niezły wyczyn, bo nie dość, że był człowiekiem dość korpulentnym, to nie był wystarczająco dobrze ubrany, jak na te warunki. Gruba kurtka wcale nie ułatwiała mu biegu pod górę, zwłaszcza, że był upał. Nogi łapały co chwila poślizg. Widziałem ulgę na jego twarzy, gdy nas zobaczył. Był doświadczony — od razu stanął w miejscu, gdzie mogłem do niego podjechać, i gdy otworzył drzwi — mógł się dobrze zmieścić koło mego samochodu z otwarta walizą.

Od razu przekazałem mu informacje o tym, co podałem kobiecie, ratownik upewnił się co do ilości leku, po czym zrobił kobiecie zastrzyk. W tym momencie pojawił się samochód terenowy GOPR. Gramolił się w mazi, ale parł dzielnie do góry. Kierowca od razu zorientował się, że nie ma możliwości przesadzać kobiety do jego wozu. Nawet nie miałby jak zawrócić. Ja byłem już ustawiony we właściwym kierunku. Goprowski wóz zjechał na bok, ile mógł. Nad naszymi głowami pojawił się śmigłowiec. Ratownicy pokazali mu machaniem rękami, żeby lądował na płaskim terenie koło mostu. Zacząłem zjeżdżać…

Tu właściwie skończyła się moja rola.

Kiedy podjechałem do śmigłowca, korpulentny ratownik wysiadł z mego wozu i zdał relację o tym, co kobieta otrzymała ode mnie, co — od niego. Ratownicy pilnie obserwowali każdą reakcję kobiety. Zaaplikowali jej kolejne lekarstwa i widać było, jak dochodzi do siebie… Dziewczyna, która nas zawołała na pomoc pojawiła się z resztą moich survivalowców i kobieta uśmiechnęła się na jej widok. To była chwila, kiedy napięcie puściło i dziewczyna rozszlochała się.

Przyszła chwila rozmów — dopytywania się o szczegóły, komentowania, dzielenia emocjami. Dowiedzieliśmy się, że dziewczyna razem z matką były pracownicami leśnymi i zgodnie z harmonogramem udały się do pracy w góry. Wtedy to się stało. Szczęśliwie dziewczyna wiedziała, że przyjechaliśmy i jesteśmy na stałym, wciąż tym samym, miejscu. Wiedziałem to od „naszego leśnika”, drugiego Krzyśka, który od lat opiekował się nami, że każdorazowo, kiedy się pojawiamy, w ciągu pół dnia już wszyscy miejscowi o tym wiedzą. Nieraz spotykaliśmy się z nimi pracującymi w lesie. Wiedzieliśmy też, że zawsze możemy opuścić nasze obozowisko na parę dni i nic złego nas nie spotka.

Tak więc dziewczyna doskonale wiedziała, że trzeba wołać o pomoc, kiedy była już w pobliżu naszego miejsca. My zaś zareagowaliśmy jak należy. A tymczasem odbywała się poważna rozmowa pomiędzy jej matką a ratownikami. Ratownicy namawiali ją, żeby wsiadła do śmigłowca, a oni zawiozą ją do szpitala w Lesku. Wsłuchałem się w argumenty…

zdjecie0055Nie zdziwiło mnie, że na wezwanie do osoby z alergią ściągnięto i wóz pogotowia, i GOPR-u, i śmigłowiec. Wiedziałem, że zagrożenie życia jest wysokiego stopnia. Dowiedziałem się jednak nowej rzeczy. Okazało się — tak tłumaczyli ratownicy — że podanie nawet najlepszych środków przeciw alergii nie gwarantuje, że po paru godzinach nie nastąpi załamanie.

Kobieta broniła się. Mówiła, że boi się latania, że już się dobrze czuje… Przystąpiłem i powiedziałem, że moim zdaniem powinna to zrobić dla córki — niech i ona ma poczucie, że wszystko będzie dobrze. Ustąpiła i po chwili zobaczyliśmy, jak śmigłowiec wznosi się i znika za górami.

I nagle pojawił się Krzysiek. Ten drugi — leśniczy. Był bardzo podkręcony sytuacją i mówił, że nigdy nie zapomni mi, że uratowałem jego pracownicę. Lubiliśmy Krzycha bardzo, i mówiliśmy, że to przecież jasne, że tak trzeba było zrobić, ale on z uporem mówił o swojej wdzięczności…


Teraz, kiedy to piszę, przypomniały mi się dwa zdarzenia, które już wiele lat temu zapisałem sobie w notatkach. Nie umiem się powstrzymać, by ich tu nie umieścić. To teksty bardzo emocjonalne. Były dla mnie tak istotne, że je sobie zapisałem. Wybaczcie mi:

SZPITAL’. Kiedyś chciałem zorganizować ciekawe zajęcia dla dzieci w szpitalu. Miałem przy sobie kilku znajomych o podobnych potrzebach, więc zacząłem negocjacje w szpitalu. Nic z tego i tak nie wyszło, nie pamiętam, czemu.

Pamiętam jednak lekarza stojącego na korytarzu przy pozbawionych życiowych sił rodzicach: „Proszę ją zabrać do domu na święta! Choć tyle można dla niej zrobić!”.


SZPITAL’’. Byłem na koloniach z domem dziecka (jako „przyjaciel domu”) w Dębnie Podhalańskim, gdy nasza kucharka upadła łamiąc nogę. Trzeba było pojechać z nią do szpitala w Nowym Targu. Już po zabiegu, gdyśmy wsiadali do naszego samochodu dostawczego, podeszła do nas kobieta pytając, czy przypadkiem nie jedziemy w interesującym ją kierunku i nagle, nie czekając na odpowiedź, rozpłakała się. Wiedzeni współczuciem odezwaliśmy się nieśmiało, zaś ona sama jęła wyjaśniać. Otóż lekarz, zatrzymując w szpitalu jej dziecko, zapytał ile ma dzieci. Biedaczka zatrzęsła się aż, gdy głośno powiedziała nam swe myśli. Wywnioskowała z tej wypowiedzi, że chory chłopczyk przeznaczony jest już na straty, bo lekarz dopytywał się, czy ona ma drugie dziecko.

„A ja go mam jednego!” — szlochała.

 

Opowieść pochodzi z książki „Survival po polsku”