1. Robinson Kruzoe i punkty widzenia
Bywam uparciuchem, więc zakładam, że czyta to ktoś, kto… czyta. Nie chodzi tu mi o samą umiejętność, lecz o skuteczne, rzeczywiste korzystanie z niej.
Tekst powyżej wcale nie jest moją pomyłką. Żyjemy patrząc na ten świat i spodziewając się, że wszystko ciężkie — leży, spada lub tonie, wszystko lekkie — unosi się na falach lub ku chmurom. Kiedy nieco dorastamy i już nic nas nie dziwi, nagle… nas dziwi, że poważany członek rządu okazał się prymitywem i łotrem, a rzeczy rosnące w lesie, które powszechnie ludzie nazywają „błeee…”, faktycznie są nie tylko jadalne, ale nawet mogą ratować życie.
Widocznie żyłem wystarczająco dłu-go, albo też nastał „właściwy czas”, jak to nazywają Chińczycy, bowiem los pozwolił mi znaleźć to, co jest innym, niż mi życie dotąd pokazywało. Nie miałem podstaw uważać, że klasyczne dzieło, o którym uczono mnie w szkole, może być nie tym, czym myślałem, że jest. Chociaż miałem już za sobą tę chwilę, że okazało się, iż Lenin nie jest Leninem mieszkającym w sercach wiernego ludu, ale syfilitykiem, któremu coś się roiło w głowie — nie uodporniłem się na nagłe metamorfozy.
„Przypadki Robinsona Kruzoe” czytałem w podstawówce. Z pewnością natchnęło mnie to do wprowadzenia w moje życie marzeń i przygód oraz nieustającej chęci przeżycia następnych. Miałem wszakże wspaniały wzorzec. A z kolei wzorcem wzorca był Aleksander Selkirk z Lower Largo w Szkocji. Byłem już dorosłym człowiekiem, kiedy mój ojciec objawił mi prawdę oczywistą, którą sam — jednak — przegapiłem: „A nie zauważyłeś, że Robinson wcale nie był tak bezradny na swojej wyspie, miał bowiem opodal wrak statku, z którego co rusz brał potrzebne sobie rzeczy”. Ojciec miał do tego prawo — w 1943 roku, będąc żołnierzem generała Stanisława Sosabowskiego, właśnie między innymi w Largo odbywał szkolenia wraz z kolegami, również żołnierzami 1. Samodzielnej Brygady Spadochronowej.
„Przypadki Robinsona Kruzoe” były dla mnie niezwykle ważne. Chyba do tego stopnia, że będąc uczniem pewnego starego liceum w Krakowie, wziąłem sobie na pamiątkę znalezioną tam przypadkiem kartkę — stronę tytułową ze starego wydania tej książki, z dedykacją rodziców dla swego syna. Było to wydanie nakładem Gebethnera i Wolfa, w tłumaczeniu Władysława Ludwika Anczyca, z 1921 roku. Mój ojciec miał wtedy 4 lata…
Zaledwie dwa-trzy lata temu coś mnie tknęło i znienacka wszedłem na portal Allegro. Znalazłem, kupiłem i przekonałem się, że trafiłem dokładnie na to samo wydanie:
Pomijam już moje szczególne przejęcie, że nastąpił taki traf, że tak mi się poszczęściło. Miałem do czynienia z czymś całkowicie dla mnie fantastycznym. W każdym razie traktuję tę książkę, ten oto konkretny egzemplarz, jako przypisany do akuratnie do mojego bycia. Nie wiem, czy znaleźliście kiedyś w sobie taki dar, żeby nagle móc dokonać silnej zmiany optyki rzeczywistości i być nagle zupełnie kim innym, w innym miejscu, w innych czasach…
Jest to dyspozycja pozwalająca spostrzegać umysłem (i wówczas jakby zmysłami) w charakterze zjawiska zwanego złudzeniem optycznym, lub iluzją. Bywa, że stwierdzamy — na pierwszy rzut oka — dokładnie taką sytuację, ale drugi rzut oka pokazuje, że sytuacja jest zupełnie nie taka. Czasem może to zależeć tylko od oświetlenia, albo od tego, że zerknęliśmy na zupełnie inne fragmenty i szczegóły. Bywa jednak, że wiele zależy od tego, czym akurat byliśmy zajęci, albo jaki mamy nastrój.
Najprostszym przykładem jest patrzenie się na powyższy czworobok (umownie go tak nazywając, bo przecież każdy widzi, że to płaski rysunek) i przestawiana swego oglądu w ten sposób, że widzimy przemiennie czworobok widziany raz lekko z dołu, raz lekko z góry. Dwa pozostałe rysunki pomagają to ujrzeć, ponieważ pomocne jest pogrubienie „krawędzi bliższych oku” (mimo, że płasko…) To wynik wyłącznie dwuznaczności percepcyjnej i nic innego nie ma znaczenia.
W następnym przykładzie, tym poniżej, już tak nie jest. To, co zauważymy na pierwszy rzut oka będzie zazwyczaj projekcją tego, co chcemy widzieć. Ale o tym już zadecyduje nasz mózg, który w ogóle może nie stwierdzić żadnej dwuznaczności. Zatem przypatrz się tej ilustracji…
To bardzo znany rysunek. Co zauważasz? Profil staruszki z dużym nosem z brodawką pośrodku, czy może młodą kobietę — odwróconą od nas lekko, ukazującej tył głowy?
Kiedy mam w ręku stare wydanie książki, mam wrażenie, że obcuję z osobami z tą książką połączonymi w momencie jej dawania w prezencie, lub w chwili zapoznawania się z treścią prezentu… z wypiekami na twarzy. Moja percepcja przestawia się na to, że czuję wtedy inne miejsca i inne czasy. Tyle, że to ja stymulowałem własny mózg, do innego sposoby spostrzegania. Miewałem podobnie zwiedzając szczególne miejsca historyczne. Tak bywało w zamku malborskim albo na Wawelu. Kiedy udawało mi się oderwać od innych zwiedzających i zostawałem zupełnie sam, potrafiłem „widzieć duchy” tych, którzy chodzili tymi korytarzami, którzy zatrzymywali się na tych schodach i kładli dłoń na tej poręczy, na której teraz ja trzymam. A kiedyś mnie też nie będzie, zniknę jak oni. Może ktoś weźmie do ręki dokładnie taką książkę, o której piszę, i poczuje to co ja?
Stało się jednak zupełnie coś innego, a co również dotyczyło „Przypadków Robinsona Kruzoe”. Kiedy porównałem książkę wydaną w 1921 roku ze współczesną, z roku 2003 — wszystko się zgadzało, były tylko inne rysunki i pojawiły się dodatkowo teksty opracowania. Okazało się, że uczniom XXI wieku trzeba tłumaczyć o co chodzi w książce, którą rozumieli ich rówieśnicy sto lat wcześniej (a przynajmniej tak uważają dorośli). I nie chodziło tu bynajmniej o tłumaczenie charakterystyki innych czasów czy o użycie innego słownictwa… Tekst w obu książkach był identyczny (aczkolwiek nie sprawdzałem go skrupulatnie i całkowicie do końca).
Wpadła jednak w moje ręce książka o takim samym tytule, tego samego autora, ale jakby inna. Mieściła się mianowicie w dwóch tomach i była wydana przez PIW 1953. Tom pierwszy był w zasadzie odpowiednikiem klasycznych „Przypadków Robinsona Kruzoe”. Tyle, że… Piętaszek nie tracił życia. No i jeszcze parę różnic było, nie warto o nich wspominać nawet, bo drugi tom zawierał historie, których nie potrafimy sobie nawet wyobrazić (część dzieje się na Syberii). W ten sposób nagle, bez udziału mojej woli, ani jakiegoś ukrytego mechanizmu we mnie, który zmieniał mój sposób widzenia — poczułem się w rozdwojonym świecie…
2. Tajemnicza roślina
Kiedy czytałem historie opisane przez J.R.R. Tolkiena, miałem wrażenie, że napotkałem w nich coś bardzo znajomego. Pierwszy raz wrażenie to pojawiło się w momencie, gdy Aragorn dla podleczenia Froda wyszukał cudowne, aromatyczne liście, które nazwał królewskimi liśćmi, athelas. Czułem, że jakoś nie było mi to obce.
Moja matka urodziła się w Krasnojarsku, w polskiej rodzinie. Nie jest ważna tu historia Polaków na Wschodzie — ważne jest to, że słyszałem opowieść o roślinie, która ludziom niezbyt zamożnym i pozbawionym opieki medycznej ratowała życie. Matka z zachwytem opowiadała o urzekającej woni, która tym lepiej się kojarzyła, że wkrótce po tym, jak poczuło się ów zapach, przychodziło znaczne polepszenie stanu zdrowia. Nikt nie pamiętał jej nazwy.
Dopiero po kilku latach, podczas mojego udziału w samochodowym rajdzie samochodowym TRANSSYBERIA 2014 Gdańsk-Magadan-Gdańsk, miałem do czynienia z czymś podobnym, ale wówczas w ogóle nie skojarzyłem, że powinienem się tym mocniej zainteresować. Miałem jakiś dziwny uraz łokcia. Było to połączone z bólem i dość nietypowym obrzmieniem. W miejscach, gdzie to było możliwe, szukałem remedium. Kiedy dotarliśmy do Magadanu i było kilka dni przerwy, mogłem znaleźć czas na dokładniejsze zajęcie się swoją dolegliwością. Najpierw ktoś życzliwy pokierował mnie do apteki, gdzie dostałem żmijową maść. Pani w aptece dotknęła łokcia i poleciła, abym raczej znalazł pokrzywę (po rosyjsku kropiło) i wysmagał nią łokieć. Zaleciła mi jednak, abym wrócił przed zamknięciem apteki, to da mi coś. Była to maść, która niesamowicie pachniała. Dowiedziałem się, że jej głównym składnikiem jest ziele o uniwersalnych możliwościach leczniczych (jak pokrzywa czy szałwia, ale mająca większe spektrum działania). Nie zapamiętałem nazwy…
Czy występuje ona w Polsce? Poznałem pobieżny opis jej wyglądu oraz widziałem rysunek. Nie ma ona jakiegoś szczególnego elementu, który by powiedział, że żadna inna roślina nie ma takiego elementu kwiatu czy liścia. Ale zapach rozpoznam od razu. No i nareszcie dowiedziałem się jej ludowej nazwy: to nagrudnik. Dowiedziałem się też, że słowo to określa część rycerskiego pancerza i często występuje razem z imieniem któregoś świętego (jak — pancerz św. Jerzego). Szukam więcej szczegółów…
No i z pomocą przyszedł mi przypadek. Ktoś dowiedział się, że w Rękopisie Wojnicza jest zamieszczone wyobrażenie rośliny bardzo podobnej do nagrudnika. Rzecz w tym, że wspomniany rękopis został utworzony w nierozpoznawalnym języku — nie wiadomo które słowo odpowiada nazwie nagrudnika w tym języku…
Przy okazji wiadomość, która daje nadzieję, że wiele możemy się dowiedzieć.
Wspomniana wyżej pomoc okazała się na razie złudna o tyle, że niczego więcej się nie dowiedziałem, zatem moje „śledztwo” nie posunęło się do przodu. Niespodzianie natknąłem się na opis ciekawej rośliny (wskażę wkrótce tytuł książki, bo zapomniałem) rosnącej w Mongolii. Jej najważniejszą — moim zdaniem — cechą jest pobudzanie sił obronnych organizmu. Zwie się leuzea, z rodziny astrowatych. Jest to roślina żyjąca głównie na terenach Syberii, Mongolii, Chin, w surowych warunkach, na wysokości powyżej półtora tysiąca metrów. Czy jej inna nazwa to nagrudnik — jaką przyjąć optykę?
3. Srebrna zastawa i ukryta zagadka
Zdarzają się rzeczy, które wzbudzają w nas zdumienie. Nie zdumiewa nas opowieść, że przeciw wampirom mamy srebrne kule — przecież to jasne. Nieco bardziej zdumieni byliśmy, kiedy okazało sie, że koszulki naszych żołnierzy wysyłanych swego czasu na misje do Iraku zawierają „srebrną nitkę”, jako że jony srebra działają bakteriostatycznie. Niektórzy potwierdzająco kiwali głowami, niby że od zawsze to wiedzieli…
Jakoś nikt nie zadawał pytania, czemu w domach ludzi w miarę majętnych od dawna pojawiała się srebrna zastawa? Odpowiedź jest w akapicie powyżej, ale powszechnie uważa się, że chodziło o zademonstrowanie owej majętności. Ale obecnie widać, że dezodorant zawierający jony srebra bynajmniej nie mówi o naszej majętności kiedy go używamy.
Poniżej widnieje fotografia dwóch srebrnych łyżeczek. One się różnią. Znacząco. Spostrzeżenie różnicy zależy jednak od wiedzy patrzącego oraz interpretacji zebranych danych. Załóżmy że przeprowadzimy analizę poprawną:
— mamy do czynienia typowymi łyżeczkami herbacianymi
— kształty uchwytów są w zbliżonym kształcie
— na obu łyżeczkach widoczne są monogramy właścicieli
— jeden z uchwytów posiada wypukły element dekoracyjny
Analiza jest poprawna ponieważ patrzymy na dość typowe łyżeczki z połowy XIX wieku, a kształty ich uchwytów są standardowe:
— pierwsza różnica: każda łyżeczka miała innego właściciela
— druga różnica: na jednej z nich widnieje element dekoracyjny
Człowiek patrzący na łyżeczki niestereotypowo (bowiem posiada on specyficzną wiedzę na temat srebra) zauważy różnicę w przebarwieniu jednego z uchwytów. Łyżeczka z lewej strony posiada nieco ciemniejszy środek uchwytu (nie ma tu mowy o odbiciach światła). To wyraźny ślad częstego dotykania ludzką ręką. W tym momencie mamy poczucie, że już coś wiemy…
Łyżeczka z prawej strony również była dotykana, ale nie stwierdzamy na niej przebarwienia. Nie przyjmujmy takiego wniosku, że została ona wyczyszczona, bowiem nikt nie zadawałby sobie trudu ukazywania łyżeczki przybrudzonej oraz tej czyściejszej, gdyż przyszedł mu do głowy taki pomysł (mimo wszystko ludzkie umysły tak nie działają). Otóż człowiek znający właściwości srebra wie na pewno, że posługiwanie się srebrną zastawą miało oddalać ryzyko choroby, mimo że nie wiedziano jeszcze niczego na temat jonów srebra pojawiającego się w pokarmie.
Najważniejszą informacją, jaką można było uzyskać z porównania łyżeczek, było stwierdzenie, że człowiek posługujący się tą łyżeczką z lewej strony był chory. Przebarwienie pojawiło się na skutek częstgo stykania się srebra z ciałem chorego człowieka, a właściwie z chemią jego wydzielin, jakie mogą pojawić się na skórze. Nie chodzi bowiem o chorobę związaną np. z przeziębieniem, ale o globalną zmianę funkcjonowania ludzkiego organizmu…
Łyżeczka wypełniała rolę diagnozujacą — wskazywała, że użytkownik musi się leczyć, i to pilnie. W pokazanym przypadku chodziło o raka. Jaki ogląd jest nam przydatny?
4. Spojrzenie w mikroskop
Dopóki pan Antoni van Leeuwenhoek, holenderski kupiec i szlifierz z XVII wieku (jak wiadomo, Holendrzy mieli wówczas najlepszych szlifierzy diamentów, a jak diamentów, to i szkła), nie zaczął szlifować swoich szkiełek, łączyć je ze sobą, aby wreszcie stwierdzić, że widzi to co malutkie i prawie niewidzialne, a na koniec, który wiedział, że widział ciałka krwi, plemniki i jakieś maciupcie żyjątka…
… dopóki pan Robert Koch nie określił, że mikroby mają związek z chorobami…
… dopóki Polska Ludowa nie odkryła, że polski lud wymaga szkolenia na temat ochrony przed chorobami a najlepszym na to sposobem jest akcja wieszania ulotek MYJ RĘCE PRZED JEDZENIEM! oraz PO WYJŚCIU Z TOALETY UMYJ RĘCE!…
… dopóki przemysł farmaceutyczny nie odkrył, że wystarczająco wystraszone gospodynie domowe wydadzą spore pieniądze na dezynfekcję wszystkiego…
… dopóty ludzie umierali na zrządzenie boskie.
Bo to również sprawa… specyficznej optyki.
Teraz jest inaczej. Teraz jest lepiej. Teraz choruje się na bakterie, na wirusy, na drobnoustroje, na kleszcze, na sikające lisy, na szalone krowy, na świńskie i ptasie, i takie różne z ubikacji, której nikt codziennie nie dezynfekuje wystarczajaco dobrze (por. moje eksperymenty).