Się
Edward Stachura
Się patrzy w ogień zwyczajnie naturalnie, się nie tęskni, się nie dyszy w kosmos nieprzenikalnie, się nie lęka się poczytalnie i niepoczytalnie, się nie cierpi w proch ścieralnie, w ruinę, w obłęd obracalnie. Się zrozumiało. Się rozumie. Się za daleko szukało tej kryształowej kuli, co chowa odpowiedzi na dwa, trzy pytania. Na jedno pytanie. Na wszystkie pytania. Się jej nie tam, gdzie była szukało. Się jej nie tam, gdzie jest, szukało. Się jej w bezgranicznych przestworzach szukało. Daleko. Za daleko. O wiele za daleko. O całą odległość. O cały dystans. O cały kosmos. Się błądziło. Gdzie indziej ona była. Nie tam. Dużo bliżej. Jeszcze bliżej. Najbliżej. Tu ona była. Nie trzeba było jej szukać. Tu ona jest. Każda własna głowa nią jest. Własna mała biedna głowa. Już nie biedna. Już nie mała. Już nie własna. Już nie głowa. Otworzyła się głowa na oścież półkule i wyrzuciła z siebie, wydaliła wszystko, czym była nabijana zapijana zabijana przez czterdzieści lat, przez czterysta lat, przez cztery tysiące lat, przez cztery miliony lat, przez cztery miliardy lat, i zrobiło się strasznie, bardzo strasznie, bardzo straszliwie, najstraszliwiej, przerażająco wstrząsająco zatrważająco, zamarło serce, bo zrobiło się pusto, całkiem pusto, wielkie spustoszenie, wielka czarna dziura – i oto przyszło to inne, wszystko przyszło, wszystko wszystko, bo zrobiło się dla tego miejsce, i to przyszło, i zmieściło się wszystko, dokładnie się zmieściło, wszystko się zmieściło, wszystko wszystko, to inne, to nieznane, to niewyobrażalne, to niewypowiedziane. To jest. To jest śpiew. To nie echo. To jest, ech! To się nieustannie staje jest. To się wciąż od nowa staje nowe jest. To jest wieść. To się wciąż od nowa staje nowa wieść. To nie wiersz. To nie sidła. To nie sieć. To poezja. To nie słowa. To nie ta mowa. Ta tu mowa – niemowa. Ta tu mowa – literaturowa. To nie literatura. To nie fabuła. To fabula rasa. To się nie da napisać. To się nie da namalować. To nie coś. To nie ktoś. To niezłomny los. Ciągle nowy niewymowny los niezłomny. To jest wszystko. To w sam raz. To jest zadość. To jest radość. To jest pełność. To jest całość. Cała jaskrawość. Cudne manowce. Kropka nad ypsylonem. Zjawa realna. To rzeczywistość. To oczywistość. To jest teraz. Wieczne teraz. To nie czas. Gdzie jest czas? Czy kto pyta? Nikt nie pyta. Się nie pyta. Się nie hałasuje. To jest śpiew. Ciszy śpiew. To nie handel. To nie klatka. To jest ptak. To jest fakt. To nie miraż. To nie majak. To jest hamak. To jest harfa. To harmonia. To porządek. To jest ład. To nie ja. Ja to jad. Ja to wąż. Ja to rak. Edmund Szerucki – rak. Janek Pradera – rak. Ja Michał Kątny – rak. Edward Stachura, który nas trzech wymyślił (on, co go też wymyślono, przy jego jednocześnie niezastąpionej pomocy) – po trzykroć rak. Umarł rak. Umarł rak na raka. Ja umarło. Położyło sobie kres. Koniec biografii. Koniec bibliografii. Koniec biobibliografii. Koniec biobibliobleblemafii. Nie ma ja. Się jest. Się jest stanem. Nie panem. Ani nad innymi panem, ani sobie panem. Żadnym panem. Koniec z panem. Z panem amen. Się jest stanem. Się jest duch. Teraz dopiero. Nigdy przedtem. Przedtem się to muskało. Przedtem się o to ocierało się. Wtedy, kiedy nie było ja. Kiedy nie było: mój moja moje. Bardzo rzadko. Bardzo od czasu do czasu. W tych przerwach od czasu do czasu. W tych przerwach od ja do ja. Bo ja to czas. Ja to wąż. Ja to rak. Rak umarł na raka. Wąż umarł od własnego ukąszenia. Czas umarł na czas. Ja umarło na ja. Nie ma ja. Się jest. Się jest się. Się jest duch. Się jest nikt.
Kolejność rzeczy