Kiedy miałem 14 lat, byłem przeciętnym, ruchliwym i chyba bystrym chłopcem. Wróciłem kiedyś z zimowiska, na które wysłali mnie rodzice. Już podczas powrotnej podróży z zimowiska kasłałem — ot, zwykłe przeziębienie. Wszyscy tak myśleli. Osłabiony organizm został zaatakowany przez gronkowca złocistego. To bardzo zjadliwa bestia, choć ma imponującą nazwę. I tak właśnie trafiłem do szpitala z zapaleniem serca. Wciąż noszę w sobie pamięć rozmowy moich rodziców z lekarzem — podsłuchałem. Lekarz bez ogródek oznajmił, że mam przed sobą… dwa tygodnie życia.
Kiedy jest się czternastolatkiem, nie myśli się nadto poważnie o swoim losie. Wizja rychłej śmierci była przeze mnie zrozumiała, ale myślałem o niej jak o opowiedzianej o mnie bajce. Tymczasem jednak leżałem w szpitalu i byłem niewyrośniętym, drobnym chłopaczkiem z chorym sercem leżącym na oddziale dla dorosłych.
Czy myślisz, że tęskniłem do domu? Tak, oczywiście.
Czy myślisz, że brakowało mi kolegów? Zgadza się i łatwo to zrozumieć.Jednego nie wiesz — codziennie witałem się ze śmiercią. To wcale nie było codzienne spotykanie mojej śmierci, lecz każdego dnia oglądałem wózek pchany przez sanitariuszy w kierunku windy, zaś na nim leżał człowiek z twarzą zasłoniętą prześcieradłem. Z niektórymi z tych wywożonych ludzi grałem poprzedniego dnia w „tysiąca” albo dzieliłem się opowiadaniem dowcipów…
Leżałem w szpitalu równiutko 50 dni. Dwutygodniowy okres dzielący mnie od wyroku losu zniknął w niepamięci, lecz pojawił się zupełnie nowy problem. Miałem już odtąd być człowiekiem, który wchodząc na pierwsze piętro musi dwukrotnie odpocząć. Lekarz zabronił wszelkiego wysiłku, zaś rzeczywistość pokazała, że i tak nie byłem do niego zdolny. Pamiętałem twarze ludzi, którzy uśmiechali się do mnie z sąsiedniego łóżka, a potem odprowadzałem wózek z ich ciałem jadący ku windzie. Teraz te twarze — ukazując się w moich wspomnieniach — kazały mi przetrwać, przetrwać w postaci zdrowego i ruchliwego nastolatka. Przestałem zatrzymywać się na każdym półpiętrze, zacząłem wbiegać po schodach. Do tej pory nie potrafię po nich powoli chodzić.
Być może w taki sposób nabyłem spokojnego dystansu do zdarzeń, które wśród wielu ludzi budzą tajony lęk. Większość spośród nich pozbywa się ze swego myślenia wszystkiego, co mogłoby przysparzać ich o ból głowy — wolą przecież żyć beztrosko i na luzie. Nie zastanawiają się nad prawdziwością dalekowschodniego przysłowia:
„Nie myśl, że powtarzanie, iż nie ma smoka, wyciszy jego ryk nad górami”.